Jacek Wakar
Joyce bez ograniczeń
To rzeczywiście jest przełom. 1 stycznia 2012 roku ochronie pod względem praw autorskich przestały podlegać dzieła Wirginii Woolf, Henri Bergsona, Mariny Cwietajewej, Rabindranatha Tagore, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, świętego Maksymiliana Kolbego. Nie wymieniłem wszystkich, a jedynie najgłośniejsze nazwiska. No i nie wymieniłem Jamesa Joyce’a. A właśnie w przypadku autora „Ulissesa” przeniesienie jego dzieł do tak zwanej domeny publicznej oznacza ni mniej, ni więcej tylko rewolucję.
Dzieje się tak na mocy prawa Unii Europejskiej, które zakłada coroczne udostępnianie ogółowi ludzkości dzieł artystów zmarłych przed 70 laty. Tym razem padło więc na rocznik 1941. Jeśli ich twórczość nie jest pod szczególną ochroną, można już, nie bacząc na dotychczasowe ograniczenia w kwestii praw autorskich, wykorzystywać ją wedle własnego uznania i nie pytając nikogo o pozwolenie.
Joyce był dotąd – obok Bertolta Brechta jak mi się wydaje – pisarzem chronionym najbardziej restrykcyjnie. Przez zasieki poustawiane przez jego spadkobiercę Stephena J. Joyce’a udało przebić się nielicznym. A teraz hulaj dusza – „Ullisses” w ujęciu raperskim? Proszę bardzo. „Finnegans Wake” jako musical? Nie ma problemu.
Z jednej strony to dobrze, bo restrykcje spadkobierców pisarza czasami wydawały się grą dla gry, jakby szło tylko o zaciekły upór, uprzykrzanie życia innych artystów. Tymczasem – powie ktoś słusznie – dzieło klasyka może być przecież punktem wyjścia do dyskusji, zaczynem sporu, zakończonego filmem albo spektaklem teatralnym. Nie zawsze zresztą chodzi o polemikę z oryginałem. Często zaś o to, by na jego bazie zbudować własny świat, zdarza się, że równie fascynujący. Przywoływany w tym kontekście zazwyczaj bywa przykład przedstawienia Jerzego Grzegorzewskiego „Giacomo Joyce” i jest to przykład jak najbardziej słuszny. Przypomnijmy, Grzegorzewski zapragnął w przestrzeni foyer warszawskiego Teatru Narodowego wystawić swoją wariację na temat poematu wielkiego Irlandczyka. Spektakl był gotowy, ale w ostatniej chwili do teatru przyszła wiadomość, że praw do inscenizacji nie udzielono. Dyrektor narodowej sceny postanowił zatem zaprezentować spektakl jako w cyklu kilku prób z udziałem zaproszonych gości licząc, że trwające negocjacje przyniosą zmianę decyzji. Nie udało się, więc „Giacomo Joyce” zakończył żywot po kilku nieoficjalnych pokazach. Miałem szczęście, byłem widzem jednego z nich.
Trafiło na wielkiego reżysera, ale po obejrzeniu widowiska Grzegorzewskiego mam pewność, że czasem niewolnicze trzymanie się rygorów prawa autorskiego odbiera szanse na stworzenia innego niż literackie wspaniałego dzieła. Tamten „Giacomo Joyce” – jego fragmenty mam wciąż przed oczami – był jak elegia na odchodzenie pogrążonego w gorączce świata. Widzę wspaniałe role Jerzego Radziwiłowicza (był jak Beckettowski Hamm z „Końcówki”), Mariusza Benoit, Mai Ostaszewskiej. I myślę, że Grzegorzewski jak mało kto umiał nie tyle rozszyfrować Joyce’a, co chociaż zbliżyć się do jego tajemnicy. Przed laty robił to w warszawskim Ateneum, po latach w Narodowym w „Nowym Bloomusalem”. Najbliżej chyba jednak był właśnie w „Giacomo Joyce” – niezwykłym przedstawieniu, którego wcale nie było.
Uwolnienie dzieł Joyce’a albo Woolf przyniesie zapewne efekt w postaci licznych ich przeróbek. Chwycą się za nie ochoczo twórcy tyleż zadowoleni z siebie, co bezceremonialni. Teatr przynajmniej przyzwyczaił nas już do tego, że najczęstszą dziś praktyką jest przepisywanie. Po co „Dziady”, skoro możemy mieć przepisane „Dziady”. Po co „Hamlet”, skoro go można raz, dwa przepisać! Tylko więc czekać przepisanego „Finnegans Wake”, tym bardziej, że już niedługo ukaże się polski przekład – „Finneganów tren” Krzysztofa Bartnickiego. Skoro – jak czytam w ostatnim „Notatniku Teatralnym” (nr 64-65/2011) w wywiadzie z jednym z aktorów-ikon młodego teatru, Marcinem Czarnikiem – „Pawła Demirskiego nie trzeba poprawiać, a Shakespeare’a”, wszystko wydaje się oczywiste. Skoro już można, to sobie poużywamy. Teraz na Joysie, za rok na kimś innym. I znajdą się tacy, co zatęsknią za czasami, gdy nie było wolno.
* Jacek Wakar, szef działu Kultura w „Przekroju”.
„Kultura Liberalna” nr 156 (1/2012) z 3 stycznia 2012 r.