Ponoć niedoszły samobójca wieziony na zabieg w szpitalu rozsyłał sms-y. Następnego dnia słyszałem z nim wywiad. A w weekend wyznał, że mu trochę przykro, bo nie pomyślał o rodzinie… Specyficzne poczucie honoru. Do tego jeszcze na kilometr jedzie blagą albo nie tylko szkolące pilotów pułki w polskim wojsku nadają się do rozwiązania. Jeśli żołnierz przypadkiem rani się w policzek, mając zupełnie inne zamiary, wystawia to mu odpowiednie świadectwo. Absurd sięga zenitu. Znajomy przypomniał mi sytuację sprzed niespełna dwunastu lat. Wtedy po warszawskim Tarchominie biegał sobie zbiegły z cyrku tygrys. Policja zarządziła obławę, na miejsce ściągnięto doświadczonego weterynarza. I właśnie on, pechowiec, zginął przypadkiem od policyjnych kul… Ściśle polskie. Całkiem specjalny wymiar paranoi. Historia z pułkownikiem Przybyłem ma podobny smak.
W tej sytuacji warto ratować się sztuką, tym bardziej że jest się z czego cieszyć. Co prawda rozdane właśnie Złote Globy z tym dla irańskiego „Rozstania”, jako najlepszego filmu nieanglojęzycznego, przekreślają niemal całkowicie szanse na Oscara w tej kategorii dla „W ciemności” Agnieszki Holland, ale w niczym nie umniejsza to klasy jej filmu. A jest on jednym z wielu, o które w tych dniach warto przynajmniej się pospierać. Za chwilę będzie „Róża” Smarzowskiego, jest „Musimy porozmawiać o Kevinie” Ramsay. Dobry czas. No i film, o który spierać się chyba nie warto, bo trzeba uznać jego klasę. „Rzeź” Romana Polańskiego.
Pisałem już o nim w „Kulturze Liberalnej”, zdając relację ze swego zachwytu twórczością autora „Wstrętu”, jak i z polskiego do tej twórczości dystansu. Dziś zatem tylko o „Rzezi”. Jest ona adaptacją sztuki Yasminy Rezy, w Polsce znanej bardzo dobrze jako „Bóg mordu”. Reza jest we Francji niekwestionowaną gwiazdą, pozycję tę zawdzięcza innej sztuce – pod tytułem „Sztuka”. Ten na poły żart, a na poły eksperyment był grany i u nas. Krystian Lupa próbował nawet dostrzec w „Sztuce” studzienną głębię, choć jej tam chyba wcale nie ma. „Bóg mordu” defiluje triumfalnie przez teatry jak Polska długa i szeroka, doczekał się już chyba ośmiu inscenizacji. Nic dziwnego, bo to prawdziwa sztuka dobrze skrojona. Komedia, a z podtekstami, więc dla snobującej się widowni idealna. I doskonała na czas kryzysu. Czworo aktorów, jedno wnętrze. Taniej byłoby ciężko.
Dowcip polega jednak na tym, że „Bóg mordu” jest jak tykająca bomba, tyle że w żadnej z oglądanych przeze mnie inscenizacji nie udało się jej zdetonować. Przypomnijmy: jeden chłopiec drugiemu chłopcu wybił kijem bejsbolowym dwa zęby. Teraz rodzice obu spotykają się na pojednawczej rozmowie, ale po krótkim czasie przeradza się ona w rzeź właśnie. Mężowie jadą po żonach i nawzajem. Whisky leje się strumieniami. Zwaśnione kulturalne pary przestają ukrywać wzajemną nienawiść. Tulipany się łamią, komórka ląduje w wazonie. Jatka.
Polański robi ze sztuki Rezy nową „Matnię”, opowiadając o współczesnym osaczeniu, które dotyka niemal wszystkich, niezależnie od statusu majątkowego i społecznego. Mówi, że tak zwana kultura to tylko poza, a pod nią jest sama agresja. O tym, że wszyscy, inteligentni i wykształceni, dajemy zżerać się hipokryzji. Godzi mocno – nie bez przyczyny „Rzeź” bywa określana jako mieszanka farsy i horroru.
W Polsce gra się „Boga mordu” grzecznie, aby nikogo nie urazić, i to jest powód, dla którego spektakle nie przekraczają granicy nudnej poprawności. W „Rzezi” natomiast nie ma podpórek, są wielkie role, jedna w drugą. Kate Winslet naprawdę wymiotuje, Jodie Foster gra zakompleksioną, bo pozbawioną krztyny talentu pisarkę i pseudobojowniczkę o wielkie sprawy, John C. Reilly jest jowialnym kretynem, a wspaniały Christoph Waltz (pamiętny Landa z „Bękartów wojny” Tarantino) oślizgłym typem, który śmiejąc się, chrząka jak wieprz. Nikt nie próbuje bronić bohaterów, nie szuka dla nich usprawiedliwień. Są, jacy są, świat jest, jaki jest. Polański nie ma ambicji, by go zmieniać – wie, że artysta nie jest lekarzem, nie przepisuje recept, nie zna lekarstw. Widzi i opisuje, jak w „Rzezi”. A przy tym nie nadyma się, najkrótszą drogą prowadzi do celu. Jego najnowszy film trwa 79 minut. Cóż za ulga, że przynajmniej on od dłuższego czasu nie bierze się za tandetne moralizowanie.