Szymon Kloska
Broniewski? Proszę bardzo!
Broniewski powrócił. Mam wrażenie, że to jego powracanie zaczęło się w sposób może nietypowy, ale na pewno adekwatny, od wystawy i płyty. Oba wydarzenia zorganizowała w 2005 roku warszawska Galeria Raster. Płytę otwierał sam Broniewski śpiewający:
Bracie, bierz do ręki kielnię,
napracujesz się rzetelnie,
Dadzą ci tu jeść i pić.
Staną ściany i sklepienie,
stanie wielki gmach – więzienie,
w tym więzieniu będziesz gnić.
Wiele lat wcześniej autor usłyszał ten swój wiersz w więzieniu z nieco zmienionymi słowami, a śpiewający go więźniowie nie uwierzyli mu, że to on jest autorem, byli przekonani, że to ich własna piosenka – tak byli z nią zżyci, tak dobrze pasowała. Okazuje się, że równie dobrze pasują słowa Broniewskiego do estetyki rockowej, i tak „Bagnet na broń” śpiewany przez Świetlickiego, „Kalambury” Muńka Staszczyka czy „Ballady i romanse” w przejmującym wykonaniu Ballad i Romansów wypadają świetnie.
Broniewskiego można było posłuchać już od pewnego czasu. Gorzej z czytaniem. Nie ulega wątpliwości, że to jedna z najbarwniejszych, najciekawszych i pewnie najtragiczniejszych postaci w historii XX wieku. A współczesnych tekstów o nim właściwie nie było.
Najpierw pojawił się „Kawior i popiół” Marci Shore opowiadający o heglowskim ukąszeniu polskich intelektualistów i artystów. Następnie dostaliśmy biografie Borejszy, Iwaszkiewicza (Marek Radziwon), Nałkowskiej (Hanna Kirchner), Miłosza (Andrzej Franaszek) i jeszcze uzupełniony i poszerzony „Zielony Konstanty” Kiry Gałczyńskiej, „Dzienniki” Iwaszkiewicza…. We wszystkich tych książkach Broniewski się pojawia i w każdej z nich trochę inaczej. W końcu i on sam doczekał się nowego opracowania biograficznego zatytułowanego „Broniewski. Miłość, wódka, polityka”, autorstwa Mariusza Urbanka.
Przy Nałkowskiej czy Miłoszu biografia Broniewskiego wygląda dość skromnie. Co prawda ładnie wydana (tu Iskry nie zawodzą), ale znacznie krótsza, bez bibliografii… To nie jest zarzut, ewidentnie taki musiał być zamysł wydawcy czy autora, bo dzięki temu mamy książkę nieobciążoną szczegółem, naukowym balastem, przeznaczoną dla tak zwanego szerokiego czytelnika. O ile szeroki czytelnik biografii poetów w ogóle istnieje.
„Miłość, wódka, polityka” to podtytuł trafnie sugerujący kwintesencjonalne elementy życia Broniewskiego i chyba w odpowiedniej kolejności. Zacznijmy więc po kolei.
Miłość – od tej młodzieńczej, która w wypadku Broniewskiego bardzo szybko przerodziła się w tę koszarową, aż po miłość cierpiącą, opłakującą (dwukrotnie) Marię Zarębińską i później ukochaną Ankę – zdaje się uczuciem czy siłą definiującą całe jego życie. Zresztą nie tylko życie, ale i poezję, bo to Broniewski liryczny jest najbardziej poetycko przekonujący, mimo że ta cześć jego twórczości spotkała się z największą krytyką czy to kolegów komunistów, jak Stande, Wandurski, czy, już po wojnie, samego autora:
„Podczas jednego ze spotkań autorskich w 1948 roku młoda dziewczyna zapytała, po co autor utworów ideowych, pełnych troski o dolę człowieka, napisał taki wiersz jak «Właściwie»? Próbował tłumaczyć, że nawet najbardziej zaangażowany poeta ma chwilę „lirycznej słabości”, ale nie przekonał słuchaczki. A co gorsza, chyba nie przekonał siebie. Złożył wobec Sali wypełnionej młodymi ludźmi samokrytykę. Przyznał, że wiersze o niebieskich migdałach, ptasim mleku i kieliszku czystej przed śmiercią, tak bardzo odbiegające od tonu, którego się od niego oczekuje, są największą wadą jego twórczości. […] «Wiersze te nie wejdą już do następnych edycji» – obiecał najpierw młodej szczeciniance, a potem czytelnikom Przekroju. Dotrzymał słowa”.
Widać już taki los poetów rewolucyjnych. Zresztą to samo można by powiedzieć o poezji Majakowskiego i o oczekiwaniach, jakie wobec niego mieli współcześni.
Wódka, którą Broniewski zaczął trąbić w ilościach nieprzyzwoitych w trakcie wojny bolszewickiej, towarzyszyła mu właściwie przez całe dorosłe życie. I na pewno była jakimś sposobem na radzenie sobie z miłością i polityką. Po wojnie z jednej strony postrzegany był przez bliskich i przyjaciół jako alkoholik kompletnie już upadły, z drugiej to wódka pozwalała mu raz na jakiś czas uderzyć pięścią w stół czy przynajmniej zaśpiewać „Pierwszą brygadę”. Zresztą był to czas, którego na trzeźwo pewnie by nie zniósł. Wraca do Polski, jak tylko dociera do niego informacja, że opłakiwana wcześniej Maria Zarębińska żyje. Wkrótce okazuje się, że Maria jest śmiertelnie chora, wysyła ją więc na leczenie do Szwajcarii, które pochłania niewyobrażalne jak na tamte czasy ilości pieniędzy. W 1946 roku Maria umiera.
Przy takich osobistych zawirowaniach wyrzeczenie się przeszło połowy biografii i sporej części twórczości zdaje się kosmetyką, ale kosmetyką, którą bez odpowiednich ilości alkoholu pewnie trudno byłoby zdzierżyć. Później nadchodzi śmierć Anki i Stalina. Po utracie Anki nigdy się nie podniósł. Kompromitacja stalinowskiej Rosji i głosy krytyczne pod jego własnym adresem, jak choć by ten Zdzisława Najdera za „Słowo o Stalinie”, znajdują się jakby w cieniu osobistej tragedii, ale zarazem są nie do udźwignięcia.
No i na koniec – polityka. Legionista, komunista i w końcu komunista upadły – tak by pewnie można streścić drogę polityczną Broniewskiego. Urbanek podsumowuje ją następująco:
„Wielcy poeci rzadko są intelektualistami. Są słabi, bezkrytyczni, niezaradni życiowo. Gdyby Mickiewicz był chłodnym intelektualistą, nie byłoby pewnie afery z Towiańskim, ale nie byłoby też i «Dziadów». Gdyby Broniewski był marmurowy i niezłomny, nie byłoby ody na cześć Stalina, ale nie napisałby pewnie też «Drzewa rozpaczającego». Ten sam talent bywa źródłem wielkości i małości”.
Nie wiem, czy te słowa nie są trochę krzywdzące. Bo to „chłodni intelektualiści”, nawet jeżeli wyłącznie ci gorszego sortu, stali za ideologią i jej przepoczwarzeniami. Broniewski był poetą, który rozkochał się w komunistycznej wizji lat 20. Nie był jednak wobec niej bezkrytyczny, a pobyt we Lwowie zakończony aresztowaniem i blisko roczną odsiadką stanowił dla niego okres poważnych rozczarowań. Później, w Jerozolimie, pisał wiersze upominające się o przedwojenne granice Polski, cenzurowane przez sprzymierzonych z sowiecką Rosją Anglików. Po wojnie mógł albo zostać za granicą, zapewne tracąc na zawsze rodzinę, albo wrócić jako poeta rewolucyjny w służbie rodzącego się w Polsce totalitaryzmu. Podjęcie słusznej (o ile to słowo w ogóle może być tutaj użyte) decyzji w takich warunkach wymagało nie tyle chłodnego rozumu, co nadludzkiej siły.
Stanisław Barańczak napisał kiedyś esej o dwóch Broniewskich. Tym pomnikowym i tym prawdziwym. Dziś tych Broniewskich, między innymi dzięki książce Urbanka, jest jeszcze więcej. Jest wśród nich Broniewski wcześniej nieznany, to jest Broniewski nieistniejący. Broniewski był przecież household name przez całe dekady. Ulice, szkoły czy nawet krążownik nazywane były jego imieniem. Dziś dla wielu jest bezimiennym patronem ulic, nie ma go w szkolnym programie i tylko raz na jakiś czas można usłyszeć jego poezję w radiu czy na koncercie. Z tego na pewno by się ucieszył, bo spotkania autorskie Broniewskiego zawsze przypominały koncerty rockowe. Brakowało na nich miejsc i to zarówno przed wojną, jak i po wojnie. Urbanek odnotowuje, że wbrew temu, co przywykliśmy myśleć, nie wszystkie spotkania powojenne były oficjalnymi akademiami z nagonioną publicznością, wstęp bywał na nie płatny (rzecz w dzisiejszej Polsce chyba niewyobrażalna), a ludzie z widowni wykrzykiwali tytuły wierszy, które chcieli usłyszeć. Dziś też przydałoby się pokrzyczeć. Wydania wierszy zebranych domagał się już w latach 60. Kołakowski, materiałów biograficznych i wspomnień też jest sporo do opracowania, uporządkowania, wydania. Mam nadzieję, że książka Urbanka to dopiero początek pracy.
Książka:
Mariusz Urbanek, „Broniewski. Miłość, wódka, polityka”, Iskry, Warszawa 2011.
* Szymon Kloska, ojciec trzech córek, urzędnik (w Instytucie Książki), publicysta (w „Bluszczu”), recenzent (w TVP i RMF Classic).
„Kultura Liberalna” nr 160 (5/2012) z 31 stycznia 2012 r.