Zdanie: „Wolę być zimną suką niż matką-Polką” cytują dziś chyba wszyscy. Prywatna opinia osoby publicznej uderzyła w jeden z najświętszych polskich stereotypów: pobłogosławionej ciążą Polki. Jednocześnie doskonale wpisała się w trwającą debatę, którą co chwila reanimują badania takich ośrodków jak OBOP czy CBOS. W najnowszym Polacy stwierdzają, że wolą poczekać z posiadaniem dziecka. Powodów jest wiele: kryzys gospodarczy, wysokie koszty utrzymania dzieci, brak miejsc w żłobkach i przedszkolach, wreszcie pracodawcy, którzy nie ułatwiają młodym mamom powrotu na rynek.

To jedna strona medalu i świetny powód, by myśl o dzieciach odłożyć na święty nigdy oraz doskonała wymówka dla tych, którzy dzieci mieć nie chcą. Jak bardzo byśmy się nie czepiali Marii Czubaszek, coraz więcej Polek podąża jej śladami, a polityka rodzinna państwa tylko do tego „zachęca”.

Druga strona medalu tkwi w słowach, które są zdecydowanie rzadziej przez krytyków Czubaszek cytowane. To te o chęci posiadania dzieci i odpowiedzialnym macierzyństwie. W radiu TOK FM powiedziała ona wprost: „Ci, co chcą mieć dzieci, powinni je mieć, jestem za finansowaniem in vitro”. I tu natrafiamy na kolejny problem, bo apostołów prolife, którzy potępiają Czubaszek za dwie aborcje, jakie przeszła, być może powinno zachwycić jej poparcie dla tych, którzy chcą mieć dziecko za wszelką cenę. Kobiety, które są gotowe na zostanie królikiem eksperymentalnym, byle tylko zajść w ciążę; gotowe – niczym matki-Polki właśnie – do złożenia swojego ciała na ołtarzu nauki i poświęcenia dla upragnionego dziecka; które nie wyobrażają sobie dokonania aborcji – one również przez zwolenników prolife są potępiane. Bo według prolife akt poczęcia in vitro jest jednocześnie aktem mordu niewykorzystanych zarodków i przykładem eugeniki, bo zostawia się w łonie matki zarodki najlepsze, czyli najsilniejsze. Czubaszek potępiona razy dwa na szczęście niczym się nie przejmuje.

Kolejna rzecz, i najciekawsza. Pomijając sprawę aborcji, in vitro etc., Czubaszek morduje jednocześnie najważniejszy dla nas kobiecy mit, czyli mit umęczonej, poświęcającej się, dzieciatej matki Polki. W końcu zgodnie z kulturowymi wskazaniami systemu patriarchalnego kobieta realizuje swój sens istnienia zostając matką, rodząc odwdzięcza się społeczeństwu za to, że pozwala jej – gorszej, głupszej – godnie żyć. Przez wieki jedynym i najważniejszym powołaniem kobiety było macierzyństwo. Bez niego kobieta jest niepełna, jest nadużyciem społecznej dobroci, a jej życie nie ma sensu. A tu Maria Czubaszek bije po oczach bezczelnością, mówiąc, że tak być nie musi.

Ostatnia rzecz. Mówiąc, że nigdy nie chciała być matką i nie czuła instynktu macierzyńskiego, Czubaszek robi nam jeszcze jedną „straszną” rzecz – oby nastolatki tego nie czytały – burzy wbijane do główek małym dziewczynkom od zawsze pragnienie, że wszystkie chcemy być matkami. Że wszystkie chcemy mieć dzieci, że kobieta nie tylko rodzi się kobietą, ale jeszcze rodzi się potencjalną matką. Okazuje się, że tak jak nikt nie rodzi się kobietą – co udowodniła Simone de Beauvoir – stajemy się nimi pod wpływem społecznej edukacji, stając się, podobnie jak mężczyźni, konstruktem kulturowym. Tak samo nikt nie rodzi się z instynktem macierzyńskim. Wszystkiego się uczymy, nabywamy chęci bycia matką, tak jak nabywamy potrzeby podobania się czy też konieczności bycia piękną czy szczupłą. Dlaczego nikt nam nie mówi, że wolno nam nie musieć? I nie być takimi, jakimi inni oczekują, że będziemy?

Maria Czubaszek powiedziała coś niepopularnego, ale nie powiedziała nic nowego. Bo motyw kobiet, które nie chcą być matkami, przewijał się w historii zawsze – w literaturze, ustnych przekazach, wreszcie został zobrazowany przez kino. Zwykle jest to wizerunek negatywny, bo literatura i film zawsze do tego typu tematów podchodziły wychowawczo i edukacyjnie. Może czas odczarować wizerunek nieposiadającej dzieci „zimnej suki” i zweryfikować potrzebę wszczepiania w młode umysły jedynego słusznego obrazu matki-Polki?