Łukasz Pawłowski
O nierówności w Ameryce
Paradoks walki z rosnącymi nierównościami dochodowymi w Stanach Zjednoczonych polega na tym, że przeciwnikiem w tej walce nie jest wyłącznie klasa wyższa, ale również… najubożsi. Nie wystarczy przekonać bogatych do tego, że są bogaci i w związku z tym powinni oddawać do państwowego budżetu sumy proporcjonalne do swych zarobków. Trzeba również przekonać biednych do tego, że są biedni i powinni o to walczyć. To niekiedy równie trudne.
Dlaczego Amerykanie z centralnych czy południowych stanów od lat uparcie głosują na Partię Republikańską, choć wszystkie wskaźniki ekonomiczne pokazują wyraźnie, że to właśnie mieszkańcy tych biednych regionów najbardziej tracą na ograniczaniu pomocy rządowej, a najwięcej mogą zyskać na przeforsowanej przez prezydenta Obamę ustawie o powszechnej opiece zdrowotnej czy innych programach rządowej pomocy najuboższym? Dlaczego występują przeciw rozwiązaniom zgodnym z ich interesem ekonomicznym?
Dla przykładu, jednym z tematów, który niezmiennie jest źródłem konfliktów pomiędzy republikanami a demokratami, jest kwestia stawki, według której płacą podatki najbogatsi Amerykanie. Formalnie jest ona całkiem wysoka – wynosi 35 proc. dochodu – ale dzięki skomplikowanemu systemowi ulg i odpisów oraz możliwości lokowania pieniędzy na kontach w „rajach podatkowych” w rzeczywistości jest znacznie mniejsza. I tak najbogatszy z republikanów ubiegających się obecnie o nominację swej partii w wyborach prezydenckich, Mitt Romney, którego majątek liczony jest w setkach milionów dolarów, pod presją opinii publicznej ujawnił niedawno swoje rozliczenie podatkowe za lata 2010 i 2011. W tym czasie Romney oddał państwu ponad 6 milionów dolarów. To ogromna suma, ale stanowi ona jedynie niecałe 14 (!) proc. dochodu polityka, który w ciągu dwóch lat zarobił 43 miliony dolarów. To mniej niż 15-procentowa stawka, według której płacą podatki Amerykanie zarabiający między 8,7 a 35,35 tysiąca (!) dolarów rocznie. Gdy podzielimy dochody Romneya przez liczbę dni, okaże się, że kandydat na prezydenta w ciągu ostatnich dwóch lat zarabiał średnio niemal 60 tysięcy dolarów… dziennie.
Administracja Obamy proponuje więc wprowadzenie tzw. reguły Buffetta – nazwa pochodzi od nazwiska jej autora, Warrena Buffetta, notabene drugiego na liście najbogatszych ludzi w USA – zgodnie z którą najzamożniejsi Amerykanie nie powinni płacić podatków według niższych stawek podatkowych niż ich… sekretarki (nawiasem mówiąc Buffet zapłacił w zeszłym roku 17-procentowy podatek dochodowy, jego sekretarka 35-procentowy). [http://www.politico.com/news/stories/0112/71998.html] Sekretarka Buffeta, Debbie Bosanek, stała się już w Stanach swego rodzaju polityczną ikoną. Na doroczne orędzie o stanie państwa zaprosił ją nawet prezydent Obama, by podczas przemówienia nawiązać do konieczności wprowadzenia jego zdaniem uczciwszego systemu podatkowego. Kilka dni temu ustawa oparta na regule Buffetta – proponująca, by osoby zarabiające rocznie powyżej miliona dolarów zostały objęte sztywną 30-procentową stawką podatkową – wpłynęła do Senatu. Oczywiście tam spotka się z radykalną opozycją ze strony Partii Republikańskiej, ale samo jej przedstawienie to znak, że kwestia „dopodatkowania” najbogatszych będzie jednym z kluczowych tematów kampanii przed listopadowymi wyborami prezydenckimi.
A jak na tę całą debatę zapatrują się biedni Amerykanie z „tradycyjnie republikańskich” stanów? Otóż wielu z nich w listopadzie najpewniej i tak po raz kolejny zagłosuje na Partię Republikańską, powtarzając za jej politykami, że podniesienie stawek podatkowych dla najbogatszych to nic innego jak „socjalizm”, „komunizm” (te dwa pojęcia funkcjonują w zasadzie jako synonimy), „zaczątek wojny klasowej”, „sztuczne dzielenie Amerykanów”, „karanie przedsiębiorczości” itp. Zagłosują tak, bo od lat wmawia się im, że oni też – a jeśli nie oni, to ich dzieci – pewnego dnia także mogą przekroczyć najwyższy próg podatkowy; że to oni jako amerykańska „klasa średnia” – a w swoją przynależność do klasy średniej chcą wierzyć nawet mieszkańcy obskurnych przyczep kempingowych gdzieś na przedmieściach małych miasteczek, będących przedmieściami wielkich miast – muszą bronić „amerykańskich wartości”, czyli ograniczonej roli rządu i możliwie najpełniejszej wolności na rynku. To, iż na ów „wolny” rynek jedni wchodzą, zarabiając kilkanaście tysięcy dolarów rocznie, a inni 60 tysięcy dolarów dziennie, nie ma oczywiście żadnego znaczenia. Wszyscy mają przecież równe szanse.
* Łukasz Pawłowski, doktorant w Instytucie Socjologii UW, członek redakcji „Kultury Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 161 (6/2012) z 7 lutego 2012 r.