Paweł Marczewski
ACTA i prawo do sieciowej amnezji
„Z Europy nadchodzi nowe zagrożenie dla wolności słowa!” – grzmi na łamach „The New Republic” Jeffrey Rosen. Chodzi o prawo zaproponowane w styczniu przez Viviane Reding, unijną komisarz ds. sprawiedliwości, praw podstawowych i obywatelstwa. Pani komisarz uznała, że do praw podstawowych, które UE powinna zagwarantować swoim obywatelom, należy prawo do internetowej amnezji. Użytkownik mógłby żądać, by z sieci zniknęły wszystkie dotyczące go treści, które uznał za ośmieszające, krzywdzące albo po prostu nieaktualne.
Dziś, kiedy internet pozwala błyskawicznie rozprzestrzenić dowolną plotkę czy szyderstwo, a serwisy społecznościowe w rodzaju Facebooka skrzętnie wszystko archiwizują, pomysł cyfrowego prawa do zapomnienia może się wydawać całkiem rozsądny. Jeffrey Rosen wskazuje jednak, że unijna propozycja jest na tyle szeroka, iż groźba nie tylko wstecznej autocenzury, ale i cenzury po prostu, staje się całkiem realna.
Idzie przede wszystkim o takie samo traktowanie treści, które użytkownik opublikował w sieci sam, a potem chce je usunąć, jak i materiałów, które są na jego temat publikowane przez innych. Nie ma przy tym znaczenia, czy informacje są prawdziwe, czy nie. Dopuszczono co prawda wyjątki w postaci „danych osobistych przetwarzanych w celach dziennikarskich lub jako ekspresja literacka albo artystyczna”, ale jak podkreśla Rosen, ciężar udowodnienia, że dany materiał rzeczywiście ma charakter literacki lub dziennikarski, spoczywa na udostępniającym go serwisie (tak, dotyczy to również wyszukiwarek w rodzaju Google’a).
Nie jestem przekonany, czy wprowadzenie prawa w życie rzeczywiście sprawiłoby, że Google czy Yahoo stałyby się „głównymi cenzorami dla Unii Europejskiej”. Rozumiem jednak, że propozycja może budzić takie obawy w kraju, w którym w sieci publikuje się nazwiska nie tylko osadzonych przebywających w poszczególnych więzieniach, ale i przestępców, którzy już odsiedzieli karę. Kraj o krótkiej historii stara się pamiętać możliwie dużo. Uwagi Nietzschego o „szkodliwości historii dla życia”, o odbieraniu teraźniejszości jej twórczego potencjału przez nadmiar pamięci, są tam zapewne przyjmowane ze zdumieniem.
Nie chodzi jednak wyłącznie o odmienną kulturę pamięci. Czytając alarmujące komentarze wskazujące, że unijna propozycja oznacza w gruncie rzeczy cenzurę, warto mieć w pamięci spór o ACTA. Sprzeciwiający się umowie argumentują między innymi, że jej wprowadzenie oznaczać będzie poważne ograniczenie wolności w internecie, ponieważ jego dostawcy będą mogli zostać zmuszeni do ujawnienia danych użytkowników czerpiących profity z nielegalnego rozpowszechniania treści objętych prawem autorskim. Zostawiając na chwilę wszystkie kontrowersje dotyczące poszczególnych punktów ACTA i ich rozmaitych interpretacji, warto być może zadać sobie pytanie, czemu UE wykonuje ruchy w przeciwne strony – z jednej strony rozważając ograniczenie sieciowego prawa do prywatności za sprawą ACTA, z drugiej usiłując przyznać je w potencjalnie szkodliwej formie „prawa do zapomnienia”.
Możemy sobie dworować z przysłowiowych już prób uregulowania za pomocą dyrektyw unijnych krzywizny banana, ale próby dekretowania, co i kiedy wolno pamiętać w sieci, nie są już szczególnie zabawne. Zwłaszcza, że znika z nich całkowicie kryterium, czy skazane na zapomnienie informacje są prawdziwe, czy nie, natomiast wzmocniona zostaje zasada, że to, co potencjalnie naraża na straty finansowe, nie podlega ochronie prywatności. Prawodawcy UE zdają się sądzić, że – parafrazując Machiavellego – łatwiej zapomnieć o śmierci ojca niż wybaczyć utratę ojcowizny.
* Paweł Marczewski, doktor socjologii, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”.
„Kultura Liberalna” nr 162 (7/2012) z 14 lutego 2012 r.