Katarzyna Sarek
Chińczyku, spójrz na misia
Ogłoszona w lutym lista firm aplikujących o wejście na shenzheńską giełdę wzbudziła spore zamieszanie, a wyłączną za to winę ponosi Zhenguitang Pharmaceutical Co., producent żółci niedźwiedziej. To już drugie podejście do giełdowego debiutu przedsiębiorstwa, którego zeszłoroczne starania utrącili obrońcy zwierząt. I warto trzymać kciuki, żeby w tym roku również poniósł klęskę, bowiem producent, zgodnie z planem rozwoju, pieniądze uzyskane na giełdzie chce przeznaczyć na zwiększenie pogłowia niedźwiedzi, z obecnych 470 na 1200.
Farmy niedźwiedzi? Brzmi dziwnie, ale w Chinach – jak i w okolicznych krajach, jak Wietnam, Laos, Korea Północna i Południowa – zwierzęta te, głównie niedźwiedź himalajski, są hodowane w celu pozyskiwania ich żółci, uważanej od niepamiętnych czasów za cenne lekarstwo w tradycyjnej medycynie chińskiej. Ma leczyć m.in. choroby wątroby, wzroku, rozpuszczać kamienie żółciowe, i obecnie wchodzi w skład 153 gotowych preparatów. Do połowy lat 80. ubiegłego wieku, żyjące na wolności miśki mogły się jedynie bać śmierci, bo kłusowano na nie i zabijano dla woreczka żółciowego. Niestety inwencja ludzka zgotowała im chyba jeszcze gorszy los. Opracowano bowiem metodę odciągania żółci z żywego zwierzęcia, dzięki której, zamiast jednorazowego i definitywnego w skutkach wycinania, niedźwiedź zamienia się w dojną krowę. Odciąga się mu żółć, bądź przez założony na stałe cewnik, bądź przez otwartą ranę w brzuchu, do której wkłada się rurkę i spuszcza dzienny urobek. Rzecz jasna żadna żywa istota nie znosi ze spokojem takich procedur, więc niedźwiedzie są umieszczane w metalowych klatkach dopasowanych do ich rozmiarów, czytaj – na tyle małych, aby nie mogły się w nich ruszać i przeszkadzać podczas ściągania płynu. Daje się im mało jedzenia i wody, bo wtedy organizm zwiększa produkcję żółci. Otoczony tak troskliwą opieką zwierzak przeżywa około 10 lat, w czasie których zarabia krocie dla właściciela: 1 gram żółci kosztuje minimum 250 juanów, a w ciągu roku z jednego niedźwiedzia można średnio wyciągnąć 1500 g. Producenci chcą zwiększać produkcję, bo wciąż rośnie zapotrzebowanie na rynku, a ostatnio żółć zaczęto nawet dodawać do kosmetyków i drogich alkoholi.
Guizhentang to tylko jedna z 68 firm (liczy się tylko te z ponad 50 zwierzętami), które w Chinach oficjalnie – i legalnie! – hodują niedźwiedzie. Szacuje się, że w całym kraju od 6 do 8 tysięcy niedźwiedzi pracuje woreczkami żółciowymi na zysk właścicieli. Największa z nich, Heibaoyaoye (2000 sztuk niedźwiedzi na stanie), nie jest tak znana jak Guizhentang, bowiem sprzedaje półprodukt producentom leków. Firmy bronią się, twierdząc, że zabiegi nie są wcale dla zwierząt bolesne, a korzyści dla ludzkości związane z dostępem do tego cudownego panaceum wyrównują pewien moralny dyskomfort związany ze źródłem i sposobem jego zdobywania. I mają mocnych zwolenników w lekarzach tradycyjnej medycyny chińskiej, fukających, że robi się z igły widły. A te wszystkie krzykliwe NGO-sy chodzą na smyczy zachodnich koncernów, które chcą zniszczyć rodzimych producentów wchodząc na rynek z syntetycznymi zastępnikami.
„Pobieranie żółci to procedura łatwa, naturalna i bezbolesna jak odkręcanie kranu. Po zabiegu niedźwiedzie radośnie wybiegają bawić się na zewnątrz. Uważam, że nie ma w tym nic niezwykłego, a nawet jest im przyjemnie!”. Taką obroną producentów niedźwiedziej żółci Fang Shuting, przewodniczący Chińskiego Stowarzyszenia Tradycyjnej Medycyny Chińskiej, oddał im zaiste niedźwiedzią przysługę. Internet zareagował natychmiast, bynajmniej nie entuzjastycznie, a refleksje pana Fanga już weszły do słownika memów. Oburzeni ludzie zalali komentarzami internet, a kwestia dręczonych misiów stała się jednym z gorących tematów również w mediach.
Organizacje pozarządowe od lat walczą z okrutnym traktowaniem zwierząt w Chinach, i choć wciąż wiele pracy przed nimi, udaje im się coraz skuteczniej wpływać na opinię publiczną i odnoszą coraz częściej sukcesy. W obronie praw zwierząt występują także gwiazdy jak Jackie Chan czy Yao Ming, od dawna wspierający kampanię skierowaną przeciw jedzeniu płetw rekina. Ale to dzięki naciskom zwykłych ludzi w zeszłym roku odwołano obchodzone od 600 lat „święto psów” w miasteczku Qianxi w prowincji Zhejiang, którego główną atrakcją była degustacja zabijanych na oczach klientów psów. Tutaj muszę dodać, że w Chinach, wbrew powszechnemu mniemaniu, nie jada się codziennie na obiad rosołu z psa czy kota, bo i ciężko kupić, i w smaku nic nadzwyczajnego, i na dodatek drogo. Psina zalecana jest przede wszystkim seniorom na pobudzenie krążenia w mroźne dni, ale młodzi Chińczycy psy już tylko hodują i rozpieszczają.
Czy protesty zapobiegną wejściu firmy na giełdę? Być może, ale w tym momencie chyba ważniejsze jest to, że pewna część społeczeństwa chińskiego oburzyła się losem cierpiących zwierząt. To dobry znak.
* Katarzyna Sarek, doktorantka w Zakładzie Sinologii Uniwersytetu Warszawskiego, tłumaczka, publicystka, współprowadzi blog www.skosnymokiem.wordpress.com.
„Kultura Liberalna” nr 164 (9/2012) z 28 lutego