Jacek Wakar

Przypadek Samojłowicza

W sumie cud, że nie siedzę za kratkami. Przecież powinienem. Gdyby tak zważyć ciężar moich przewin, zebrałoby się, oj zebrało. Jeśliby liczyć według norm amerykańskich pewnie więcej niż wynosi przeciętna długość ludzkiego żywota. Jeżeli prawo stanowiłby w Polsce Jacek Samojłowicz więzienia wypełniłyby się krnąbrnymi krytykami.

Producent filmu „Kac Wawa” zapowiedział bowiem pozwanie do sądu Tomasza Raczka za to, że nazwał on inkryminowane dzieło nowotworem i stanowczo odradził widzom udanie się do kin. Samojłowicz policzył wpływy przed Raczkiem i po Raczku, a następnie uznał, że osąd recenzenta odstraszył widzów, a  jego samego kosztował kilka milionów złotych. A skoro tak, niech mu je odda Tomasz Raczek, co zamierza osiągnąć w sądzie.

W Internecie zaroiło się od wpisów innych winnych wypowiadanych publicznie krytycznych opinii, Samojłowicz stał się obiektem drwin. I słusznie, tyle że sprawy nie należy zbywać jedynie pustym śmiechem. Jeśli bowiem traktować ją poważnie, sprawa ma absolutnie precedensowy charakter. Oto producent (z rzeczy udanych ma na koncie „Wojnę polsko-ruską” Xawerego Żuławskiego, o innych zawodowych dokonaniach Samojłowicza lepiej nie pamiętać) postanawia ocenzurować opinię o jego filmie, zastraszając sądem nieprzychylnego jego dziełu recenzenta. Ingeruje w jej treść, określając, co krytykowi wolno, a czego on – Jacek Samojłowicz – surowo zabrania. Wolno film skrytykować, ale nie wolno sugerować ludziom, by do kina nie szli. Dlaczego? Bo cierpi na tym biznes producenta, w tym przypadku Jacka Samojłowicza. Wychodzi na to, że za interesy producenta „Kac Wawa” odpowiedzialny jest Tomasz Raczek, ba wszyscy jesteśmy odpowiedzialni. Klęska kasowa jego filmu będzie naszą robotą, bez dwóch zdań.

Mogę zrozumieć złość Samojłowicza, bo ktoś popsuł mu zabawę. Kłopot w tym, że producent pozywając Raczka udowodnił, że w jego wymarzonym kraju nie tylko wszyscy noszą filmowców na rękach, ale za nic mają wolność słowa. Możliwość wypowiadania swoich opinii bez obawy, że komuś przyjdzie do głowy wysmażyć pozew, jest w nim zdecydowanie niepożądana. Krytycy powinni – na to wychodzi – chwalić. Jeśli chwalić się nie da, sugerować, by widzowie ich sprawdzili, bo na ich zaufanie, a co za tym idzie na własne nazwisko pracować niepodobna. Absurd. A jednak Samojłowicz mówił całkiem poważnie.

Nie boję się o Tomasza Raczka. Przeciwnie – chciałbym, by doszło do procesu. Tym bardziej, że producent „Kac Wawa” w polemicznym zapędzie zasugerował, że krytyk wygłosił swoją opinię „być może ze względów osobistych”. Nie siedzę w prawnych kodeksach, ale pachnie mi to pomówieniem. Co prawda Jacek Samojłowicz straszy najwybitniejszymi prawnikami w Polsce, ale wcale nie jestem pewien, czy zdołają oni uchronić go przed jeszcze większymi niż mniejsza niż się spodziewał frekwencja na „Kac Wawa” kłopotami.

Na pewno zaś nie uchronią go przed kompromitacją. Kompromitacją z gatunku tych, które trzeba piętnować, jest „Kac Wawa”. Kompromitacją w wymiarze czysto ludzkim, etycznym, są pogróżki wobec Raczka. Gdyby zaś Polskę dotknął „syndrom Samojłowicza” wszyscy gnilibyśmy w kryminale albo w najlepszym razie poszli z torbami. Ileż to razy ganiłem filmy, książki, przedstawienia, często nie bojąc się mocnych sformułowań. Ktoś się obraził, inny zrozumiał intencje – trudno, taki fach. Łudzę się cały czas, że artyści rozumieją, na czym polega ocena ich prac. Artyści – tak, Jacek Samojłowicz – nie.

* Jacek Wakar, dziennikarz.

„Kultura Liberalna” nr 166 (11/2012) z 12 marca 2012 r.