Łukasz Jasina
Billy Wilder – więcej niż pół serio. O przeglądzie z okazji 10. rocznicy śmierci reżysera
Prawie niezauważenie przemknęła przez świat dziesiąta rocznica śmierci Billy’ego Wildera. W Polsce uczczono go między innymi przeglądem w warszawskim „Iluzjonie”, z całkiem ciekawie dobranym repertuarem (http://www.stopklatka.pl/wydarzenia/wydarzenie.asp?wi=86402). Polacy – krajanie Wildera – okazali się zresztą większymi miłośnikami jego sztuki niż Niemcy, gdzie zaczynał karierę, czy Amerykanie (przeglądu Wildera trudno doszukać się nawet w repertuarze renomowanego „Billy Wilder Theatre” w UCLA).
Przeciętny kinoman (a są wśród nas tacy ludzie, który kochają kino, ale nie znają jego dziejów zbyt głęboko) kojarzy Wildera jednak głównie z klasycznymi komediami, takimi jak „Pół żartem, pół serio” (1959) czy „Avanti!” (1972). Zważywszy, że były to dzieła doskonale zrealizowane, śmieszne i do tego głębokie, nie jest to żadną tragedią. Warto jednak przypomnieć, że Wilder to przede wszystkim reżyser i scenarzysta filmów poważnie mówiących o kondycji świata, w którym żył.
Nie tylko pan od komedii
To dzięki Wilderowi poznaliśmy się na talencie Lemmona, Matthaua czy Marylin Monroe. Pamiętamy go głównie jako twórcę komedii – widz lubi wszak przypinać filmowcom łatki. Sam Wilder był jednak człowiekiem o szerszych horyzontach, niż sądzi większość widzów; był wręcz intelektualistą, a to wśród reżyserów niezbyt częste. To nie tylko reżyser wielu klasycznych już filmów, ale także symbol filmowej fachowości i erudycji. Lubił postępowanie niestereotypowe i takież oceny (na przykład o współpracy z Marylin rzekł: „Jest więcej książek na temat Marylin Monroe niż na temat II wojny światowej. I jest pewna analogia między nimi. To było piekło, ale potrzebne”).
Wilder żył długo i był aktywny do samego końca. Wprawdzie pracę reżyserską zakończył niezbyt efektowną realizacją zakupionego we Francji scenariusza Francisa Vebera „Najlepszy kumpel” (1981), z niezbyt śmiesznymi Jackiem Lemmonem i Walterem Matthau, ale za to przez kolejne dwie dekady objeżdżał świat, odcinając kupony od swojej sławy. Uznawano go za żyjący symbol sukcesu emigranta i złotych lat Hollywood.
Dwaj inni uznani klasycy, Elia Kazan i Frank Capra, żyli prawie tak samo długo jak on, ale tylko na pozór byli od niego bardziej kontrowersyjni. Ameryka Capry była zbyt cudowna i idealna, a dobro zawsze w niej wygrywało, co zwłaszcza po 1968 roku nie mogło się już spotykać z entuzjazmem. Kazan z kolei dokonał kilku tragicznych wyborów życiowych, które zaowocowały słynnym bojkotem honorów oddawanych mu na ceremonii wręczenia Oscarów w 1998. Wilder umiał oceniać Amerykę ostrzej, być może dlatego, że przyjechał do niej jako człowiek dorosły – w przeciwieństwie do Capry i Kazana, dzieci Ellis Island. Z drugiej strony jednak opanował też europejską sztukę ironii, która skutecznie chroniła go przed zaczadzeniem ideologicznym, jakie dotknęło dwóch jego wybitnych kolegów. Zmysł ironii powodował jednocześnie, że Wildera atakowano mniej. Nauczony europejskim doświadczeniem, podejmował ponadto trafniejsze decyzje, których nie musiał się pod koniec życia wstydzić.
Nasz człowiek w Hollywood
Wilder jak mało kto jest symbolem związków amerykańskiej kinematografii z jej europejskim matecznikiem. Wykształcony w Wiedniu i Berlinie rozpoczynał pracę w filmie jeszcze w Republice Weimarskiej. Pisał scenariusze do adaptacji filmowych Kastnera (niżej podpisany widział jedną z nich w latach 90.). Hitlerowski przewrót zmusił go do emigracji, ale w Hollywood odnalazł się paradoksalnie właśnie dzięki swojej fachowości. To ją właśnie wniosła fala emigrantów–filmowców z Niemiec do na poły amatorskiego przemysłu snów. Niemiecki Drechbuch nie pozostawiał miejsca na improwizację, a reżyserzy tacy jak Lang zmienili politykę tytułową na dłuższy czas.
Pomimo niemieckich powiązań, Wilder zdążył przede wszystkim stać się symbolem sukcesu „naszych” na świecie, naruszając monopolistyczną pozycję Romana Polańskiego. W roku 1987 na ekranach polskich kin pojawia się „Pociąg do Hollywood” (1987) Radosława Piwowarskiego. Amerykańskie marzenie seksownej Marioli Wafelek, granej przez Kasię Figurę, spełnia się, gdy z Los Angeles dzwoni do niej sam Billy Wilder. Wilder nie stronił nigdy od przypominania o swoich polsko-galicyjskich korzeniach (jego rodzice prowadzili karczmo-bufet w Suchej Beskidzkiej, gdzie Wilder przyszedł na świat), a nawet walczył o dobre imię polskiej postaci ze „Stalagu 17” (1953), kiedy to z uwagi na dystrybucję filmu w Niemczech miejsce negatywnego bohatera niemieckiego pochodzenia miał zająć właśnie Polak.
Powrót mrocznego reżysera
Wildera nie można było nie lubić, choć wiązało się to głównie z tym, że przeciętny widz pamiętał jedynie jego wspaniałe komedie, zapominając o wielu filmach znacznie bardziej poważnych, a równie dobrych.
W przeglądzie „Iluzjonu” zabrakło kilku znanych komedii – choć nie nieśmiertelnego „Pół żartem, pół serio”. Tym samym Wilder z warszawskiego kina studyjnego może się jawić widzowi jako twórca mroczny. Niewielu Polaków oglądało jak dotąd chociażby „Fedorę” (1978), Wilderowski autoplagiat „Bulwaru Zachodzącego Słońca” o gwieździe obsesyjnie uciekającej przed starością i wykorzystującej do tego celu własną córkę. Nie zabrakło tu również „Straconego weekendu” (1945), który to nie tylko uczynił Raya Millanda gwiazdą, ale też jest jednym z najlepszych studiów alkoholizmu w dziejach kina (obok „Pętli” Hasa, moim skromnym zdaniem). Dziwi mnie jednak nieuwzględnienie na liście „Podwójnego ubezpieczenia” (1944), esencji zaoceanicznego kina noir. Nawet „Miłość po południu” (1957) czy „Avanti!” tego braku nie wynagrodzą.
Pojawia się jednakże w tym zestawie coś dla miłośników kina współczesnego – „Prywatne życie Sherlocka Holmesa” (1970). Każda epoka ma swój styl w adaptowaniu dzieł Conan Doyle’a. To jednak Wilder zaczął eksperymenty z tą materią, co winno nam przypomnieć, że Guy Ritchie i jego ostatnie „Holmesy” są jedynie kontynuatorami tradycji. To Wilder odkrył, że geniusz Holmesa obciążony jest straszliwym narcyzmem, a wiktoriańska Anglia miejscem potwornym i niegościnnym. Mnóstwo rozwiązań psychologicznych i technicznych Ritchiego jest po prostu rozwinięciem tego, co pokazał Wilder (film jest zresztą dostępny na DVD). Czy zatem współcześni filmowcy nie są wstanie wymyślić niczego, czego klasycy już nie stworzyli? Aby tworzyć dobre kino, HD i 3D nie wystarczą. Trzeba jeszcze czasem głęboko pomyśleć, czego uczył nas Wilder.
* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.
„Kultura Liberalna” nr 168 (13/2012) z 27 marca 2012 r.