Łukasz Jasina

Koniec „sprawy Demianiuka”, czyli o tym, czy było warto rozliczać

Dziewięćdziesiąt dwa lata to bardzo piękny wiek. Nie wiadomo jednak, czy John Demianiuk, który go dożył, był z tego powodu zadowolony. Ostatnie trzydzieści lat spędził przecież w dużej mierze w więzieniach i różnego rodzaju miejscach odosobnienia. Umarł w luksusowym domu opieki pod Monachium, gdzie za jego utrzymanie płacił podatnik Wolnego Państwa Bawarii. To prawdziwie ironiczny chichot historii. Iwan Demianiuk był wszak nie tylko zbrodniarzem wojennym, ale i w pewnym sensie ofiarą systemu zapoczątkowanego nieudaną próbą nazistowskiego puczu, jaki przydarzył się w Monachium. Bohater tej opowieści miał wtedy zaledwie trzy lata i mieszkał gdzieś na Kijowszczyźnie, poddawanej właśnie pierwszym eksperymentom sowieckiego ustroju.

Ta śmierć każe nam jednak postawić kilka pytań. Tak naprawdę żadne z nich nie powinno dotyczyć samej biografii zmarłego – o niej napisano już przecież tak wiele, w wielu krajach i wielu językach. Moje pytania będą zupełnie innej natury. Czy warto było przetrzymywać sędziwego człowieka w luksusowym domu opieki pod Monachium? Dlaczego to właśnie Iwan Demianiuk okazał się symbolem rozliczenia i dlaczego to jego ścigano tak zaciekle – choć nie był z pierwszej linii zbrodniarzy, a więksi od niego kaci umierali nie niepokojeni?

Trzecia fala rozliczenia

Zbrodnie hitlerowskie rozliczane były w trzech falach. Pierwszą, bezpośrednio po wojnie, zapoczątkowali sami alianci. Zaowocowała ona licznymi procesami i sporą ilością przemilczeń. W połowie lat 50. w związku z nowym kursem wobec Niemiec – zarówno Wschodnich, jak i Zachodnich – dochodzi do kolejnych amnestii. Zbrodniarze opuszczają nie tylko więzienia w NRD czy RFN, ale również syberyjskie łagry czy polski Mokotów. Wielu wśród nich to ludzie z pierwszego szeregu – generałowie SS czy wyżsi urzędnicy.

Falę drugą inicjuje jerozolimski proces Adolfa Eichmanna i frankfurcki „Proces oświęcimski”. Tutaj inicjatywa ścigania wychodzi ze strony wymiaru sprawiedliwości. To on rozlicza i sądzi zbrodniarzy. Również ta fala okazuje się bezradna wobec wielu winnych Zagłady, którzy unikają jednak kary z uwagi na sprawne wykorzystywanie prawnych możliwości stwarzanych przez demokratyczne państwa.

Trzecia fala nadchodzi w latach 80. Jest jednak zupełnie inna niż dwie poprzednie. Nie generują jej ani zwycięskie mocarstwa, ani system wymiaru sprawiedliwości. Nie dotyka ona również głównych winowajców – tych już praktycznie nie ma, dożywają swoich dni w więzieniach (jak Rudolf Hess czy Erich Koch) lub na wolności (jak Werner Best). Jej inicjatorami stają się ludzie tacy jak Szymon Wiesenthal czy małżeństwo Klarsfeldów, których niestrudzone dążenie do ukarania winnych zaczyna zdobywać w końcu poparcie społeczne. Lata 80. to także okres, kiedy odchodzą z życia publicznego osoby skompromitowane nazizmem lub kolaboracją. Nikt już nie blokuje rozliczeń. Pomaga w tym wreszcie kultura popularna. „Holocaust” Chomsky’ego czy „Wybór Zofii” Pakuli, filmy i seriale telewizyjne, takie jak „Ucieczka z Sobiboru” czy „Wichry wojny”, wprowadzają Zagładę pod strzechy – nawet w miejsca, w które nigdy wcześniej nie dotarła.

W tym sprzyjającym klimacie dochodzi do ukarania wielu zbrodniarzy. Dwaj najsłynniejsi to Klaus Barbie i Iwan Demianiuk. O ile w wypadku Barbiego – współsprawcy śmierci Jeana Moulina i powojennego agenta amerykańskich oraz zachodnioniemieckich służb – zrozumiałe wydaje się, czemu stał się symbolem zbrodni i wieloletniego nierozliczenia, o tyle ocenienie, dlaczego takim symbolem stał się Demianiuk, jest już znacznie trudniejsze.

Za co karano Demianiuka?

Dla wielu Ukraińców Demianiuk jest niewinną ofiarą obydwu systemów totalitarnych. Jest to argumentacja niezbyt trafna, ale warto przypomnieć niektóre jej wątki. Demianiuk jako dziecko i nastolatek doświadczył na własnej skórze stalinowskiego ludobójstwa, a i w niewoli niemieckiej na początku wojny stanął przed wyborem: śmierć lub kolaboracja. Niemniej okoliczności łagodzące nie usprawiedliwiają dokonanych przez niego zbrodni.

Po pierwsze, Demianiuk stał się symbolem rozliczenia „pomimo wszystko”. Zbrodnie nazistowskie były złem i ich sprawców należało ukarać mimo usprawiedliwień katów. W roku 1958 bez większego problemu wypuszczono z więzienia Martina Sandbergera, SS-Standartenführera i kata Żydów estońskich. Trzydzieści lat później Demianiuk nie mógł już liczyć na pobłażliwość taką, z jaką potraktowano syna jednego z dyrektorów IG-Farben.

Po drugie, Demianiuk stał się symbolem rozliczenia z pomocnikami nazizmu. To właśnie w latach 80. i później ludzie tacy zaczynają trafiać na ławy oskarżonych. Są to kolaboranci litewscy i łotewscy, chorwacki minister spraw wewnętrznych i estoński komendant obozu. Ich procesy nie dostarczają tylu emocji, bo materiał dowodowy jest niepodważalny. Ich egzekucje nie przyciągają telewizyjnych kamer. Sprawa Demianiuka – tak.

Po trzecie, Demianiuka oskarżono o zbrodnie dokonane w jednym z największych obozów zagłady – Treblince, symbolu nazistowskiego „ostatecznego rozwiązania”. O Treblince czy Auschwitz wiedziano i pisano więcej niż o serbskim Jasenovacu czy Tartu. Karząc jego, karano strażników i morderców niższego szczebla.

Nieudane rozliczenie Demianiuka?

Pierwszy proces Demianiuka w Izraelu zakończył się wyrokiem śmierci. Po kilku latach oskarżonego jednak uniewinniono. Wieloletnie starania osób zaangażowanych w „Sprawę Demianiuka” doprowadziły jednak do kolejnej deportacji tego człowieka ze Stanów Zjednoczonych i do procesu w Niemczech. Skazano go na karę pięciu lat więzienia za zupełnie inną zbrodnię, niż mu początkowo zarzucano. W chwili śmierci oczekiwał na rozpatrzenie apelacji. Nie mógł już nigdy odwiedzić domu (Stany Zjednoczone zakazały mu wjazdu). Martin Sandberger umarł w roku 2010, w rodzinnym domu w Niemczech nie niepokojony od pięćdziesięciu lat choć jego zbrodnie były większe.

Demianiukowi nie udowodniono nic ponad to, że był jednym z wielu tysięcy strażników. Czy ta sprawa była warta zaangażowania, trzech dekad kolejnych procesów i niebagatelnych wydatków?

W aspekcie indywidualnym było to bez wątpienia rozliczenie nieudane. Sam Demianiuk nigdy nie okazał skruchy, a jego pełne wpadek procesy zwiększyły tylko liczbę zwolenników tezy czyniącej z niego ofiarę. Trzy lata temu, gdy samolot wiozący Demianiuka lądował w Monachium, ukraińscy radni ze Lwowa apelowali do ukraińskiego prezydenta o pomoc dla więźnia. Dla nich był on ofiarą stereotypów czyniących z Ukraińców głównych pomocników nazizmu (podobne głosy odzywają się przy okazji premiery filmu „W ciemności” i ukazanej tam roli ukraińskich policjantów), sądzoną przez potomków tych, którzy go do kolaboracji zmusili. Ukraińskie rozliczenie z przeszłością jest dalece niedoskonałe i brakuje mu wiele choćby w porównaniu z polskim, ale czy Monachium było odpowiednim miejscem na proces? Może lepszym byłaby Warszawa lub Kijów?

W aspekcie ogólnym sprawa Demianiuka uświadamia nam, że rozliczenie ze zbrodniami przeciwko ludzkości należy i można prowadzić do końca. Demianiuk – podobnie jak Erich Priebke czy Paul Touvier – osądzony został już jako człowiek stary i zmarł w więzieniu. Jego los jest przestrogą dla zbrodniarzy takich jak on: nigdy nie mogą być pewni zapomnienia. Inną sprawą jest jednak to, czy „sprawiedliwość” wybrała sobie właściwy obiekt mający stać się symbolem. Demianiuk był bowiem tylko „płotką”, ziarenkiem piasku w trybikach historii. Jego los powinien był spotkać kogoś znacznie ważniejszego. On sam był chyba wystarczająco napiętnowany, by pozwolić mu umrzeć gdzieś pod Cleveland.

Rozliczenie z nazizmem kończy się w sposób nieodwołalny. Mimo wszelkich wad tego rozliczenia i tego, że nie było ono najlepszym z możliwych, warto podkreślić, że było ono pełniejsze niż rozliczenie jakiegokolwiek innego tego typu systemu. Sprawa Demianiuka dowodzi jednak, że nawet w tym przypadku rozliczenie przyszło za późno, bywało niepełne i cokolwiek ślepe.

Ale było warto. Ukaranie zła to w końcu jeden z lepszych wynalazków naszej cywilizacji. Należy żałować jedynie tego, że więksi zbrodniarze nie stają często przed trybunałem innym niż sąd historii.

* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.

„Kultura Liberalna” nr 168 (13/2012) z 27 marca 2012 r.