Łukasz Jasina
Salon zapomnianych. Wspomnienie o Witoldzie Lesiewiczu
Jako nastolatek nałogowo pochłaniałem polskie filmy. Nie było to wtedy łatwe. O kanale „Kino Polska” nikomu się jeszcze nie śniło, a cyfryzacja raczkowała. Na szczęście nowo powstała „TV Polonia” nie miała widzom wiele do zaoferowania i w kółko powtarzała nie tylko niegdysiejsze hity, ale i konfekcyjną produkcję polskiej telewizji.
Był jednak serial, którego obejrzeć nie byłem w stanie – „Doktor Murek” (1979), z jedną z dwóch najgorszych ról Jerzego Zelnika. Do dziś zadaję sobie pytanie, jak można było zepsuć adaptację powieści etatowego twórcy hitów Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. W tym samym czasie Jan Rybkowski z sukcesem przeniósł na ekran „Karierę Nikodema Dyzmy”, pozwalając Romanowi Wilhemiemu na zbudowanie wybitnej roli i tworząc evergreen każdego sezonu licznych kanałów TVP.
Reżyserem „Doktora Murka” był Witold Lesiewicz, który zmarł właśnie w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. W chwili śmierci był twórcą prawie całkowicie zapomnianym. Jego odejście zmusiło mnie jednak do zastanowienia się nad niepamięcią, jaka ogarnia mniej znaczących reżyserów polskiego kina. Czy potrzebne są nam jeszcze filmy Lesiewicza i Petelskich, Poręby i Waśkowskiego, zmarłego zimą Komorowskiego i Passendorfera, Drapelli czy Kuźmińskiego? Czy młodzi kinomani, zaliczający dziesiątki razy każdy z filmów Kieślowskiego, Wajdy, Hasa czy Kawalerowicza, powinni odkrywać tych innych reżyserów, rzemieślników filmowego „drugiego planu”? Czy bez nich wiedza o historii polskiego kina nie jest przypadkiem niepełna?
Mali/wielcy reżyserzy
Lesiewicz jest zresztą doskonałym przykładem tego, że „małych” zapamiętuje się tylko dzięki wielkim. Najbardziej znanym osiągnięciem tego reżysera jest wszak dokończenie „Pasażerki” (1963) Munka. Tylko dzięki tragicznemu wypadkowi Munka, który przerwał realizację tego obrazu, Lesiewicz i jego oryginalna koncepcja ukończenia filmu (uzupełnionego fotosami i narracją odczytywaną z offu przez Tadeusza Łomnickiego) mogli w ogóle powstać.
Lesiewicz, podobnie jak większość pozostałych „zapomnianych” reżyserów, skupiał się przede wszystkim na kinie wojennym. Motyw II wojny światowej, który tak znakomicie wznosił nasze kino na wyżyny (zwłaszcza w okresie polskiej szkoły filmowej), bywał jednak estetyczna pułapką. Zwykły polski widz pamięta ironiczne podsumowanie filmu wojennego, jakiego doczekał się tenże w „Nic śmiesznego” (1994). Bohater filmu uczestniczy w produkcji kolejnych filmów epatujących widza naciąganymi scenami balistycznymi, efektami pirotechnicznymi i niedostatkami scenariuszowymi. Filmy te przydają się ich własnym twórcom: reżyserom spełniającym swoje ambicje, kierownikom produkcji, scenografom i licznym gromadom aktorów i statystów. Publiczność też je oglądała: z braku możliwości – wybór w kinach Polski Ludowej nie był wszak równie przeogromny jak dziś.
Lesiewicz, reżyser o kilka lat starszy od Wajdy, debiutował na dużym ekranie filmem „Dezerter” (1958). Pamięta się o nim głównie dzięki aktorskiej kreacji Józefa Nowaka w roli dezertera z Wehrmachtu i efektownym scenom w kopalni, w której ukrywa się tytułowy bohater. Autorem scenariusza był Jerzy Stefan Stawiński, najwybitniejszy ze scenariopisarzy szkoły polskiej. Film pozostał niezauważony, choć jako pierwsze, polskie exemplum wojennego kina sensacyjnego był uwagi godny. Ale czy w roku „Eroiki”, „Popiołu i diamentu” oraz „Pętli” na firmamencie mogło się znaleźć miejsce dla jeszcze jednego filmu?
Pamiętajmy o mniej znanych
Kolejne filmy także dowodziły historycznego nowatorstwa Lesiewicza. „Rok pierwszy” (1960), z wyjątkowo dobrą kreacją Stanisława Zaczyka, podnosił tematykę walki z podziemiem niepodległościowym na Lubelszczyźnie oraz udziału byłych akowców w strukturach milicyjnych – w czasach, kiedy o „Żołnierzach wyklętych” jeszcze nikt nie wspominał, a ostatni z nich wciąż ukrywali się w tamtejszych lasach. „Kwiecień” (1961) to z kolei głos w dyskusji o szlaku bojowym II Armii Wojska Polskiego, składającej się przede wszystkim z dawnych weteranów AK.
Lesiewicz próbował swoich sił także w kameralnym dramacie psychologicznym „Nieznany” (1964) oraz w monumentalnym kinie historycznym „Bolesław Śmiały” (1971). Zrealizował jednak łącznie zaledwie dziewięć filmów fabularnych i serial telewizyjny. Były to filmy poprawne, ale nie oryginalne, ciekawe, lecz reaktywne.
„Zapomniani reżyserzy” uczestniczyli też w dyskusji o Polsce. „Hubal” (1973) Poręby był filmem niemalże tak samo komentowanym jak dzieła Wajdy. Dyskutowano zażarcie o wojennych filmach Passendorfera czy „Jeszcze słychać śpiew i rżenie koni…” (1971) Waśkowskiego. O Lesiewiczu jednak się nie mówiło. Czy zawinił brak dobrych scenariuszy? Z Porębą i Waśkowskim współpracowali Jan Józef Szczepański i Andrzej Mularczyk, ale i Lesiewicz, współpracujący ze Stawińskim czy Henem, na brak dobrych współpracowników narzekać nie mógł. W filmach Lesiewicza nie brakowało również dobrych tematów. Jako jedyny polski filmowiec podjął próbę przeniesienia na ekran chyba najsłynniejszego polskiego konfliktu – między królem Bolesławem Śmiałym a biskupem Stanisławem. W tym samym czasie Brytyjczycy realizowali film o losach biskupa Tomasza Becketta i króla Henryka. Role Petera O’Toole’a i Richarda Burtona zaliczane są do aktorskich arcydzieł. Ignacy Gogolewski (doskonały aktor, jakby nie patrzeć) w roli Śmiałego talentem jednak nie błysnął.
Lesiewicz nie zaistniał więc ani jako autor kina wojennego, ani dramatów psychologicznych, ani też reżyser filmów historycznych i bazujących na sentymencie do międzywojnia seriali.
„Zapomniani” reżyserzy angażowali się w politykę: Poręba i Waśkowski walczyli o narodowo-socjalistyczną Polskę, a Poręba pozostał tej idei wierny po dziś dzień. Wspomagani przez komunistyczne struktury produkcyjne reżyserzy ci zostali zapomniani dopiero po 1989 roku. Lesiewicza zapomniano jednak już wcześniej.
Mimo wszystko o dziełach Witolda Lesiewicza pamiętać należy. Może i nie były to arcydzieła, ale w latach 60. i 70. kino polskie reprezentowało bardzo wysoki poziom. Lesiewiczowi zabrakło też może odrobiny szczęścia – mniej utalentowany od swoich kolegów, nie umiał znaleźć dla siebie wśród nich miejsca. W porównaniu niektórymi okrzyczanymi dziś „przebojami” nawet najgorszy film Lesiewicza uznać można jednak za produkcję wybitną.
* Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.
„Kultura Liberalna” nr 169 (14/2012) z 3 kwietnia 2012 r.