„Jeśli wygra Hollande, nareszcie nie będzie Sarkozy’ego!” – myśli połowa Francuzów. Jeśli tak myśli ponad połowa, po słowach puentowanych wykrzyknikiem pojawią się kolejne, uwieńczone wielkim znakiem zapytania: „I co teraz?”.

Część zagranicznych komentatorów starała się potraktować program Hollande’a jako wielką blagę. W polityce poważny cel uświęca wszystkie środki – zrozumiałe jest zatem, iż przywódca PS obiecuje wszystko, co się da. Mrużono konfidencjonalnie oko i… dawano do zrozumienia, że najlepiej by było, gdyby lewica nie zrealizowała ani jednego punktu ze swojego programu.

Podobnie myślał chyba także pewien ważny francuski polityk, podejmując w zeszłym tygodniu decyzję, która wstrząsnęła na moment sceną polityczną. François Bayrou, przywódca partii centrowej i znany hodowca koni, bo o nim tu mowa, zapowiedział, że odda swój głos na Hollande’a. Podczas konferencji prasowej znudzeni jak mopsy dziennikarze niemal podskoczyli na swoich krzesełkach (zapewne liczyli, że Bayrou, podobnie jak Marine Le Pen, w II turze nie poprze nikogo). Przecież jeszcze kilka dni temu na łamach prasy zastanawiano się, czy – w zamian za poparcie – Sarkozy nie zaproponuje Bayrou stanowiska premiera!

Uzasadnienia decyzji polityka centrum słuchano z przejęciem. Bayrou solennie wyjaśniał, że urzędujący prezydent w swoim kokietowaniu skrajnej prawicy zawędrował zdecydowanie za daleko. Dramatycznie dzieli Francuzów i chce przywracać granice między państwami. Nie tylko w ten sposób zdradza projekt wspólnej Europy, ale także tradycje… gaullizmu (a Sarkozy mieni się dziedzicem marszałka). Czy to oznacza, że popiera program Hollande’a? A skądże znowu! Bayrou powiedział, że nie zgadza się z proponowaną polityką gospodarczą lewicy, która jest nieodpowiedzialna itd.

Czyżby to kolejna osoba, która naiwnie liczy na to, że Hollande nie zrealizuje ani jednego punktu ze swojego programu, i oddaje głos przeciwko Sarkozy’emu? Że nie podejmie się renegocjacji paktu fiskalnego, na który z wielkim trudem zgodzili się przedstawiciele 27 państw Europy. Zapowiadanymi wydatkami nie rozsadzi budżetu państwa od lat obciążonego wydatkami socjalnymi ponad miarę. Nie podniesie podatków dla najbogatszych, którzy w tej sytuacji zapewne przeniosą się do Belgii czy gdzie indziej. Nie obniży (tak!) wieku emerytalnego do 60 lat. Nie zacznie zamykać elektrowni atomowych, w dużej mierze zapewniających silną pozycję Francji. Krótko mówiąc, nie potraktuje siebie serio, a przynajmniej nie tak, jak PS już raz siebie potraktowała…

W 1981 r. lewica zmiażdżyła prawicę. Wybory wygrał François Mitterand, a zaraz potem PS – wybory parlamentarne. Premierem został Pierre Mauroy, a do rządów dopuszczono nawet partię komunistyczną. „Le Monde” opublikował artykuł szefa rządu pod znamiennym tytułem: „Rządzić inaczej” i rozpoczęto realizację wielkiego, lewicowego projektu – demontażu kapitalizmu. Bardzo szybko okazało się, że ambitny koncept był znakomity, wprost rewelacyjny, ale na papierze. Budżet zachwiał się od nowych obciążeń. Cichaczem zaczęto się wycofywać z wielkich obietnic. Na przykład część znacjonalizowanych przedsiębiorstw należało wkrótce reprywatyzować, tym razem raczej z daleka od kamer.

W 2012 r. wyborcom bardziej stateczny wydaje się polityk lewicy, a nie prawicy. Blisko trzygodzinna debata telewizyjna jedynie to potwierdziła. Najlepiej, gdyby polityk PS niczego na serio nie zmieniał, gdyby może zabrał co nieco bogatym i z grubsza zachował to, co się tylko da z modelu francuskiego państwa socjalnego. Gdyby dał też trochę nadziei na przyszłość. Paradoksalnie na prawdziwych plakatach hasło wyborcze Hollande’a brzmi: „Zmiana, już teraz”.