Jarosław Kuisz
W oparach testosteronu
„Pan kłamie!” – w pewnej chwili Nicolas Sarkozy rzucił François Hollande`owi ponad szerokim stołem. To nie była telewizyjna potyczka, ale prawdziwa bitwa charakterów. Kandydaci pozostali przy swoich programach wyborczych. Żadnych nowych deklaracji. Żadnych „bon motów” czy wyszukanej elegancji. W telewizyjnym studio unosiły się opary testosteronu. W powietrzu fruwały inwektywy. Zmagania przypominały rozciągnięty w czasie sparing bokserski.
Jak dokładnie wyglądała walka? Od pierwszej rundy Sarkozy gwałtownie napierał na adwersarza i z wielkim wysiłkiem powstrzymywał się od okazywania pogardy dla przeciwnika. Od miesięcy spodziewał się przecież, że po drugiej stronie stołu zasiądzie Dominique Strauss-Kahn czy dotychczasowa liderka socjalistów Martine Aubry, a tymczasem po lewej stronie kandydatem został „nijaki” Hollande. Wczoraj kandydat Partii Socjalistycznej ciężko siedział za stołem. Uparcie powtarzał swoje, od czasu do czasu próbując jednak wyprowadzić lewy prosty w kierunku nerwowego przeciwnika. Nie ustępował, a co więcej ze swoich słabości uczynił atut – nie udawał, że jest kimś więcej niż „normalnym kandydatem” na stanowisko „normalnego prezydenta”. Dla zwolenników Sarkozy`ego to musiał być cios: lider socjalistów może jest potwornym nudziarzem, lecz w tym pojedynku wyglądał wiarygodnie.
W istocie chodziło o rewanż. Bodaj po raz czwarty politycy starli się publicznie oko w oko. Niemal równolatkowie, z wykształcenia prawnicy. Obaj weszli do polityki w wieku 35 lat, obaj w chwili debaty mają 57 wiosen. Darzą się tak wielką niechęcią i aż chciałoby się zapytać, gdzie te czasy, gdy socjalista, Lionel Jospin, przed debatą ratował prawicowego, Jacquesa Chiraca, deklarując w kuluarach, iż pożyczy mu zapomniany krawat. Ta dawna epoka to rok… 1995. Już wtedy jednak następne pokolenie już zapowiadało się mniej skłonne do respektowania zasad „fair play”. Ponoć córka Jospina ostro zaprotestowała przeciwko kurtuazji, która może osłabiać chęć męskiej rywalizacji. Już, już zapowiadał się czas polityki wygrywanej przede wszystkim na emocjach.
Sarkozy rzeczowo straszył, Hollande rozniecał iskiereczki nadziei. Wczoraj po dwóch godzinach politycznej jatki jasne było, że za „macho” wciąż chce uchodzić aktualny prezydent, ale ten „macho” jest zmęczony. „W oczach widać przegraną” – ktoś skomentował na twitterze. Trudno się nie zgodzić. Oczywiście na pierwszy rzut oka Hollande nie wyglądał jak przywódca jednego z mocarstw. Prezentował się „jak zawsze”: szkolny prymus, który obiecuje, że zatroszczy się o inne koleżanki i kolegów. Czy można nie zaufać komuś, kto zawsze dostawał same piątki? Głos ma co prawda słaby, czasem zacina się i gubi wątek, ale już nauczył się tego nie wstydzić. I ponad połowa deklarujących udział w wyborach Francuzów właśnie takiemu człowiekowi chce powierzyć stanowisko głowy państwa.
Nas prowadzi to do pytania, czy Hollande poważnie traktuje swój program wyborczy? Jeśli tak, to czeka nas dramatyczna wprost renegocjacja paktu fiskalnego. Powrót do koncepcji leczenia chorej strefy euro euroobligacjami. Powiększanie deficytu budżetowego jednego z najważniejszych państw UE nowymi wydatkami. Likwidowanie elektrowni atomowych… Teoretycznie stosunek Hollande`a do imigrantów jest przychylniejszy, ale nie można być głuchym na hasła protekcjonizmu w ramach państwa narodowego, które przedstawia lewicowy kandydat. Sarkozy punktując program Hollande`a, co chwila wykrzykiwał, że przecież Francja jest częścią UE, jest częścią świata. O, dziwo, to aktualny prezydent przywołał unijnych „ojców założycieli”, takich jak Robert Schuman. Socjalista spokojnie odpowiadał: „przecież nie wyszliśmy z Europy” i deklarował szybkie wycofanie wojsk z Afganistanu. Sarkozy`emu nie pozostało już nic innego niż wprost zaapelować do wyborców skrajnej prawicy (Marine Le Pen) oraz centrum (François Bayrou) o głosowanie na niego w II turze.
Gdybyśmy mieli podsumować tę kampanię poprzez programy i hasła wyborcze, to należałoby się zastanowić nad tym, czy rzeczywiście dzisiejsi Francuzi nic już nie widzą spoza granic swojego państwa. Świat wydaje im się nieprzyjazny i skomplikowany. Zagrożeniem jest terroryzm, bezrobocie, upadek koncepcji francuskiego państwa socjalnego czy krach wspólnej waluty. A przecież „słodka Francja” mogłaby jeszcze chwilę potrwać…
W każdym razie dłużej niż do 6 maja.
* dr Jarosław Kuisz, redaktor naczelny „Kultury Liberalnej”.
Czytaj także: Sarkozy – Hollande. Ostatnie starcie