Katarzyna Sarek 

Wielka ucieczka 

Chen Guangcheng wystrychnął na dudka chińskie władze i narobił sporego ambarasu amerykańskiej dyplomacji. Sprawił, że niewygodna kwestia praw człowieka w Chinach – a raczej ich łamania – wróciła z hukiem na łamy prasy na całym świecie.

40-letni Chen, niewidomy od urodzenia prawnik-samouk, od wielu lat przysparzał problemów. Zbierał dowody na łamanie prawa przez lokalnych kacyków, składał pozwy w niewygodnych sprawach, nagłaśniał korupcję, występował w imieniu pozostawionych na poboczu chińskiej autostrady sukcesu. Początkowo, gdy bronił praw niepełnosprawnych rolników, udawało mu się działać przy aprobacie władz, ale przekroczył niewidzialną linię tego, co można, gdy zaczął się zajmować przypadkami wymuszanych aborcji i brutalnym wdrażaniem polityki jednego dziecka. Od tamtego momentu problemy zaczął mieć i on.

 

W 2005 roku dostał wyrok siedmiu lat za „niszczenie majątku publicznego”. Po wyjściu z więzienia, mimo braku jakiegokolwiek wyroku sądowego czy nowych zarzutów, zamknięto go w areszcie domowym. Od września 2010 roku nie mógł opuścić swego domu w shangdońskiej wiosce Dongshigu. Domostwo otoczono wysokim murem i nikt z członków rodziny nie mógł wyjść poza jego teren, łącznie z dzieckiem, które przez to nie chodzi do szkoły. Co tam dom, cała wieś była pod nadzorem krzepkich panów bez mundurów czy dystynkcji, którzy solidnie wykonywali swoje obowiązki (choć nikt nie wiedział, kto ich nimi obarczył) i bez dyskryminacji lali każdego, kto pragnął złożyć wizytę Chenowi. Czy to był chiński lub zagraniczny dziennikarz, czy sam Christian Bale, który po zakończeniu gry w chińskiej superprodukcji, zapragnął chyba zagrać rolę obrońcy praw człowieka i pozować do zdjęcia z fotogenicznym Chenem, nierozstającym się z czarnymi okularami.

I ten oto ślepy Chen uciekł. Odnalazł się w ambasadzie USA w Pekinie, gdzie zaczął wysuwać swe żądania wobec chińskich władz. Termin wybrał doskonale, bowiem za chwilę miała rozpocząć się wizyta sekretarz stanu USA Hillary Clinton, dość niewygodny moment na otwarty konflikt pomiędzy gośćmi a gospodarzami. Chen nie miał zbytnio wygórowanych oczekiwań, twierdził, że pragnie pozostać z rodziną w kraju, w spokoju zacząć studia i wieść spokojne życie, choć był gotowy również na wiele lat życia na terenie ambasady. Dość realna perspektywa, biorąc pod uwagę, że Fang Lizhi, astrofizyk, który po wydarzeniach na placu Tian’anmen wraz z żoną schronił się pod skrzydłami Amerykanów, czekał ponad rok na możliwość opuszczenia Chin. Po sześciu dniach negocjacji, podczas których podobno dostał obietnicę spełnienia żądań, Chen opuścił teren ambasady podobno „of his own accord”. Odwieziono go do szpitala (w czasie ucieczki złamał nogę), gdzie asystował mu sam ambasador Stanów Zjednoczonych, Gary Locke. I tu sielanka momentalnie się skończyła. Amerykańscy dyplomaci zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zapłakana żona opowiedziała o znęcaniu się nad nią i groźbach, przyjaciele telefonicznie ostrzegali go przed naiwną wiarą w słowność władz, a przed pokojem pojawili się smutni panowie, niepozwalający nikomu na wizyty. Zdesperowany Chen zmienił zdanie. Zaczął prosić o możliwość wyjazdu do Stanów wraz z rodziną, twierdząc, że nie czuje się bezpiecznie w Chinach. Po kilku dniach przepychanek chiński MSZ ustami rzecznika stwierdził, że pan Chen, jak każdy chiński obywatel, może aplikować o wyjazd na zagraniczne studia. Być może tak się to zakończy, bo w gruncie rzeczy i chińskim władzom byłoby to na rękę – pozbyłby się wichrzyciela z własnego podwórka.

Chen Guangcheng jest bardziej znany w świecie niż we własnym kraju, gdzie w mediach, rzecz jasna, nie pojawiały się relacje z jego perypetii. Dopiero gdy znalazł się w szpitalu, cztery pekińskie gazety rozpoczęły akcję w starym dobrym stylu. Oskarżono Chena o bycie „pachołkiem i narzędziem w rękach amerykańskich polityków oczerniających Chiny”, zagranicznych dyplomatów – o „robienie show”, a „wrogie siły o chęć zaszkodzenia Chinom”. Gary Locke dostał radę, że musi być bardziej „uczciwy i odpowiedzialny, i zaprzestać uprawiania brudnych gierek pod stołem, które przynoszą hańbę jemu samemu”. Zestaw argumentów i dobór słownictwa nie jest zbytnio zaskakujący, ciekawsze jest raczej to, że do czarnej PR-owej roboty zaprzęgnięto tym razem cztery pekińskie dzienniki, zamiast ogólnochińskich „People’s Daily” czy „Xinhua”, czyli Pekin chce pokazać, że poczuł się mocno dotknięty zachowaniem Amerykanów, ale nie chce rozpętać zbyt dużej afery. Ot, taki pstryczek w nos.

Swoją drogą ciekawy to zbieg okoliczności. Wang Lijun, szef policji w Chongqingu, którego ucieczka do konsulatu amerykańskiego zapoczątkowała upadek rodu Bo i największą od 30 lat aferę polityczną w Chinach, również uznał, że najlepszym schronieniem w ojczyźnie jest teren placówki dyplomatycznej USA.

Nie tylko on tak myśli. Znany bloger z Sina Weibo, Exercise Book, rzucił w sieć niedokończone zdanie: „Najbezpieczniejsze miejsce w Chinach to…”. Nikt z jego czytelników nie miał problemu z dokończeniem.

* Katarzyna Sarek, doktorantka w Zakładzie Sinologii Uniwersytetu Warszawskiego, tłumaczka, publicystka, współprowadzi blog www.skosnymokiem.wordpress.com.

„Kultura Liberalna” nr 174 (19/2012) z 8 maja 2012 r.