Piotr Kieżun
Krokodyl, czyli anatomia władzy. O „Ministrze” Pierre’a Schöllera
Polski tytuł tego filmu jest zwodniczy. Słowo „minister” kojarzy się z poważnym stanowiskiem. Minister to ktoś, kto bierze na siebie odpowiedzialność, podejmuje trudne decyzje, stawia czoła problemom wagi państwowej. Sylwetką powinien przypominać pana Bertin ze słynnego obrazu Ingres’a. Z uważnym spojrzeniem, lekko zaciśniętymi ustami, wysokim czołem i przede wszystkim – odpowiednimi gabarytami. Powinien być ubrany w czarny, elegancki surdut i nieskazitelnie białą koszulę. Bez zbędnych breloków, spinek czy pierścieni. Minister nie musi przecież nadmiernie epatować przepychem. Godności i blasku dodaje mu sam urząd, a także zaszczytne zadanie, jakim się go obarcza. Minister, zgodnie z łacińską etymologią, jest sługą. Służy państwu i obywatelom.
Reżyser Pierre Schöller zatytułował ten film zupełnie inaczej: „L’Exercice de l’État”. W wolnym tłumaczeniu może oznaczać to „sprawowanie państwowej funkcji”. W tle pobrzmiewa jednak jeszcze inna zbitka słowna, na którą oryginalny tytuł w naturalny sposób naprowadza. Chodzi o wyrażenie l’exercice du pouvoir (sprawowanie władzy). Słowo „władza” nie jest już tak niewinne. Władza to siła, wpływy i wywieranie nacisku. Władza działa jak narkotyk, uzależnia, wreszcie – co wiemy od lorda Actona – korumpuje. Aby utrzymać władzę, trzeba o nią walczyć z innymi politykami i wdzięczyć się do wyborców. W żadnym wypadku nie można przebierać w środkach. L’exercice to również ćwiczenie nieodwołalnie związane z wysiłkiem. I rzeczywiście, siłowania się w filmie jest sporo – z innymi politykami, z administracyjną machiną i wreszcie z sobą samym.
Medialny spektakl
O czym więc opowiada dzieło Schöllera? Z jednej strony w warstwie materialnej mamy w nim wszystko, co przywodzi na myśl powagę urzędu: pałace, w których mieszczą się francuskie ministerstwa i kancelarie; empirowe, intarsjowane biurka, złocone sztukaterie, dobrze skrojone garnitury, limuzyny. Z drugiej – grę ambicji, wyścig z czasem, wojnę nerwów, podejrzenia, nie zawsze uczciwe zagrania i przede wszystkim – samotność polityka.
Tym ostatnim jest główny bohater filmu, minister transportu Bertrand Saint-Jean. Historia, w której uczestniczy, jest prosta i gdyby ją streścić w kilku zdaniach, przypominałaby serię suchych haseł z paska umieszczanego u dołu ekranu w programach informacyjnych. Najpierw widzimy Saint-Jeana na miejscu katastrofy autobusu pełnego dzieci w przysypanych śniegiem Ardenach. Przez ministra przemawia empatia i jednocześnie poczucie pewności, że akcja ratunkowa przebiega w jak najlepszym porządku. Potem wypowiada się w sprawie prywatyzacji dworców, której jest zdecydowanym przeciwnikiem. Za chwilę zobaczymy go jednak, jak pod wpływem nacisków z Pałacu Elizejskiego, siedziby prezydenta, oraz niezbyt lojalnych działań kolegi z resortu finansów, zmienia zdanie i popiera niepopularne reformy. Mamy okazję obserwować go również, jak uspokaja rozwścieczonych demonstrantów ze związków zawodowych, a następnie salwuje się ucieczką.
Papu, kaku i lulu polityka
Jednak wszystkie te obrazy to tylko część prawdy o zawodzie polityka. Schöller funduje nam znacznie więcej. Pokazuje to, o czym niekiedy słyszymy, to, czego się domyślamy, a co nie zawsze mamy okazję oglądać z bliska – polityczną kuchnię, w której sukces często osiąga się za cenę drobnych upokorzeń i nie całkiem chwalebnych kompromisów. Kamera towarzyszy Saint-Jeanowi nie tylko podczas jego publicznych wystąpień, ale podąża za nim wszędzie. Nawet do toalety, w której bohater siedząc na klozecie odbiera przesądzający o jego karierze telefon z sekretariatu prezydenta. Zresztą scen, w których widzimy Saint-Jeana nie tylko jako reprezentanta państwowej władzy, ale również jako wyczerpanego życiem człowieka, któremu cielesność płata figle, jest w filmie dużo. Minister wymiotuje, upija się, wypróżnia, miewa niekontrolowane wzwody, a do tego wszystkiego permanentny pośpiech odciska na jego twarzy wiecznie obecny ślad zmęczenia. Fakt, że polityka angażuje zarówno ducha, jak i ciało podkreśla jeden z kluczowych momentów filmu, w którym Saint-Jean ulega samochodowemu wypadkowi. Pokiereszowany, ze śladami krwi na twarzy jawi się widzowi niczym bokser, któremu po raz kolejny udało się przetrwać walkę, i który – co najważniejsze – pomimo obrażeń już szykuje się do kolejnej.
W „Ministrze” oprócz ciała jest oczywiście i słowo. To ono – zdaje się mówić Schöller – jest tuż obok wizerunku, najważniejszym elementem politycznego ekosystemu. Saint-Jean wciąż gdzieś się publicznie wypowiada, coś potwierdza, coś dementuje, wygłasza przemówienia, a w zaciszu gabinetu odbiera SMS-y (widz również ma do nich wgląd), rozmawia przez telefon, konsultuje, podsumowuje, bierze udział w burzy mózgów i last but not least – najzwyczajniej w świecie wydziera się na swoich współpracowników. Saint-Jean jest świadomy politycznego znaczenia słowa. Nawet w kościele podczas pogrzebu szofera szepcze pod nosem sam do siebie mowę pożegnalną, tak jakby rzeczywiście miał ją wygłaszać w tym miejscu jako minister.
Urzędujący polityk to zatem zwierzę mówiące, ale także – co doskonale pokazuje film Schöllera – stadne. Minister nie działa sam. Ma cały sztab ludzi, w którym poczesne miejsce zajmuje specjalista do spraw public relations. Decyzje ministra to nie wynik jednoosobowej decyzji. Ich podstawą są analizy, sondaże i projekty przygotowane przez współpracowników.
Krokodyle łzy
Jednym z nich jest Gilles, zaawansowany wiekiem szef gabinetu politycznego Saint-Jeana (w tej roli doskonały Michel Blanc). To nie minister, ale Gilles przygotowuje projekty ustaw. W jego gestii leży również zarządzanie całym resortem. Jest to postać w filmie o tyle istotna, że pokazuje jak bardzo francuskie jest całe dzieło Schöllera. Szef gabinetu reprezentuje bowiem dość pokaźną we Francji grupę polityków i urzędników wywodzących się z École nationale d’administration, prestiżowej kuźni kadr. Gilles jest doskonale wykształcony, obeznany z meandrami polityki i subtelnościami prawodawstwa. Między nim a Saint-Jeanem zachodzi doskonała symbioza. Gilles zajmuje się administracyjną orką i gabinetowymi rozgrywkami, Saint-Jean dba o medialny wizerunek i boksuje się z kolegami z partii. Widz obdarza jednak większą sympatią tego pierwszego. Saint-Jean, niczym Sarkozy, często zachowuje się w polityce jak nuworysz. Za Gilles’em stoi pewien etos. Scena, w której recytuje on z pamięci słynną mowę pogrzebową André Malraux, wygłoszoną przez tego ostatniego nad prochami Jeana Moulina w 1964 roku, jest oczywista dla każdego Francuza. Jest tu obecny duch de Gaulle’a i dostojeństwo Republiki. Choć przez chwilę widz odnosi wrażenie, że polityczne gesty mają jakiekolwiek znaczenie poza medialnym.
Czy postać Gilles’a wystarczy, by przekonać nas, abyśmy zaufali władzy? Najlepszą odpowiedzią jest pierwsza, surrealistyczna scena, która ciąży nad całym filmem. Naga kobieta powoli podchodzi na czworakach do krokodyla, który w końcu ją połyka. Wszystko w dekoracjach pałacowego gabinetu. To niewątpliwe nawiązanie do słynnego zdjęcia Helmuta Newtona „Crocodile Eating Ballerina”, co przyznaje sam reżyser. W wywiadzie z Anną Bielak Pierre Schöller tak rozwija swoją myśl: „Krokodyl symbolizuje archaiczną formę istnienia. Chciałem pokazać władzę jako coś starego, nieruchomego, zastałego” („Archaiczne zwierzę”, stopklatka.pl). Przypomina się tu nosorożec Ionesco, który u rumuńskiego pisarza symbolizował postępującą dehumanizację XX-wiecznego świata. Zarówno jedno, jak i drugie zwierze pozostaje nieczułe i głuche na głos sumienia. Nosorożec na oślep tratuje wszystkich i wszystko naokoło. Krokodyl wszystkich pożera. Jednocześnie istnieje pomiędzy nimi znacząca różnica. Krokodyl posiada lepsze medialne wyczucie i jak głosi stara legenda, po bezlitosnym pożarciu ofiary, płacze. Nie dajmy się jednak zwieść krokodylim łzom.
Film:
Minister (L’Exercice de l’État)
reż. Pierre Schöller, Francja 2011.
* Piotr Kieżun, kieruje działem „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”.
„Kultura Liberalna” nr 175 (20/2012) z 15 maja 2012 r