Anna Mazgal
Czy można uratować mężczyznę z gorączką? „Latający Holender” według Trelińskiego
Woody Allen twierdzi, że jedyne co można zrobić po wysłuchaniu utworu Wagnera, to napaść na Polskę. Rzeczywiście, nieustępliwy patos niemieckiego kompozytora może być tłem dla tego stereotypu. Jednak ten stereotyp należy odsunąć – warto bowiem otworzyć się na pytania, które budzi inscenizacja „Latającego Holendra” proponowana przez Mariusza Trelińskiego w Operze Narodowej.
W dzisiejszych czasach śpiewacy operowi nie mają lekko. Muszą występować w nowoczesnych inscenizacjach, gdzie każe im się wjeżdżać konno na scenę, nosić dziwaczne kostiumy, czy – jak w przypadku pomysłu Trelińskiego – przez trzy godziny brodzić po kostki w wodzie i śpiewać w strugach najprawdziwiej mokrego deszczu. Widzom ten zabieg raczej przypada do gustu, mimo że naraża artystów na syndrom okopowych stóp. Woda faluje i pięknie odbija światło, wprowadzając migotliwy niepokój i nierzeczywistą poświatę. Chlupocząc pod kaloszami tancerzy, tworzy miękkie, ale i neurotyczne tło dla partii chóralnych. Czy jednak unowocześnienie inscenizacji ma sens inny, niż tylko estetyczny?
Zmiana spojrzenia, bo tak można potraktować postawienie śpiewaków w wodzie po łydki, pozwala na wybicie widza z komfortu i otwarcie go na zmianę akcentów samej operowej opowieści. Oto nie mamy już do czynienia z klasyczną legendą marynarza, którego ściga fatum. W istocie, akt pierwszy, w którym wykonawcami są sami mężczyźni, jest najsłabszą częścią przedstawienia. Większość partii męskich nieznośnie podkreśla żarliwy patos wagnerowskiego dzieła. Prawdziwymi bohaterkami inscenizacji Trelińskiego są kobiety.
Są nimi dlatego, że ich głosy stanowią frapujący kontrapunkt dla muzycznej podniosłości, stanowiący efektowne napięcie wzrastające w ciekawie zaaranżowanych duetach. Centralną postacią opery jest Senta (Lise Lindstrom), dziewczyna, która ucieka przed rzeczywistością w marzenie, którego uosobieniem jest przeklęty żeglarz.
Senta odrzuca życie, a raczej banalną prawdę o nim, odwracając się od oddanego mężczyzny, myśliwego – bo cóż bardziej przygwożdża nas w prozie życia niż odbieranie go innym istotom? Wybierając majaczenia o zjawie, dziewczyna wypiera też fizyczność i seksualność towarzyszące ziemskiej miłości. Podczas jej widzeń, tancerki wiją się w wodzie zrywając z siebie ubrania, podczas gdy ona staje się coraz bardziej nieruchoma i nieobecna. Podążając bez wahania za Holendrem, nie umie odrzucić rozpaczliwych zalotów mężczyzny, który jej do tej pory towarzyszył (poruszający Charles Workman), nie rozumie jego skarg, zapada się w siebie.
Widząc ukochaną w rozmowie z rywalem, Holender uznaje, że sprzeniewierzyła się ona danemu słowu. Potem nie przyjmuje tłumaczeń. Oczywiste staje się, że nad przeklętym żeglarzem nie wisi fatum żadne inne, niż to dyktowane przez jego neurotyczne wnętrze. Na scenę nie wpływa przecież żaden okręt, ani prawdziwy, ani widmowy. Jest tylko siąpiąca woda, napięcie, oczekiwanie, melancholia.
Czy dziewczyna może uratować mężczyznę trawionego wewnętrzną gorączką? Według Wagnera, którego romantyczna legenda zainspirowała do napisania libretta do własnej opery – nie. Goniąc za marzeniem, które jest zaprzeczeniem prawdziwego życia, zawsze bowiem dążymy do samounicestwienia.
Opera:
„Latający Holender”, Richard Wagner, opera romantyczna w trzech aktach
Libretto: Richard Wagner według Memoiren des Herrn von Schnabelewopski Heinricha Heinego w przekładzie Moniki Muskały; premiera obecnej inscenizacji: 16 marca 2012
Dyrygent: Rani Calderon; reżyseria: Mariusz Treliński.
* Anna Mazgal, członkini zespołu „Kultury Liberalnej”, dyrektorka programowa na Polskę, Czechy i Słowację w Trust for Civil Society in Central and Eastern Europe.