Łukasz Wróbel
Kunstkamera. Gondowicza paradoksy o autorze
Książka Jana Gondowicza podziela charakterystykę egzystencjalną tekstów, o których mówi – to literatura niekonieczna i nieoczywista, acz niezbędna i diabelnie potrzebna.
Jesienią 1947 roku w kilku paryskich księgarniach na Saint-Germain-des-Prés pojawiła się w sprzedaży opublikowana anonimowo, tajemnicza „Da Costa Encyclopédie” – jak się później okazało, dzieło powstałe na skrzyżowaniu kontaktów surrealistów (M. Duchamp) z członkami grupy Acéphale (m.in. G. Ambrosino, G. Bataille, P. Klossowski). Współtworzący tajne stowarzyszenie (którego większość dokumentów założycielskich i programowych nie była znana aż do lat 70.) jeszcze przed wojną, w piśmie zatytułowanym nomen omen „Acéphale”, piórem Bataille’a oznajmiali gotowość podjęcia pełnej niebezpieczeństw i nieoznaczoności „wyprawy poza granice świata”.
Jak głosili: „Nadszedł czas, by opuścić świat cywilizacji i jej światła. Za późno już na rozsądek i edukację, te doprowadziły bowiem do życia bez jakiegokolwiek uroku”. Cele i zadania postawili sobie rozmaite, między innymi: „Zdjąć klątwę z tych uczuć winy, które pętają ludzi […], sprawić, by podjęli oni prace, których owoce nigdy nie przyniosą im pożytku. […] Uświadamiać, że uniwersalne spełnienie jednostki ludzkiej żyjącej w ironicznym świecie zwierząt dokonuje się poprzez objawienie acefalicznego [tj. bezgłowego – Ł.W.] uniwersum, uniwersum istniejącego raczej w stanie gry aniżeli obowiązku”. W samym encyklopedycznym dziele nie zabrakło oczywiście hasła „encyklopedia”, które otwierały następujące słowa: „Encyklopedie wielką wagę przykładają do słów, które wyszły już z użycia, nigdy nie zajmując się słowami wciąż nieznanymi, które aż palą się do tego, by być wypowiedziane. […] Dla pewności dodajmy, język przyszłości jest dla nas z definicji nieinteligibilny. I właśnie z powodu jego niejasności jesteśmy w stanie go rozpoznać…”. Trzy lata później i 1369 kilometrów w linii prostej na wschód splot nieoczywistości, prawdopodobieństwa, gry oraz potencjalności doprowadzi do przyjścia na świat Jana Gondowicza, który wielowymiarowe przestrzenie nieoczywistości, prawdopodobieństwa, gry oraz potencjalności będzie w swoich rozlicznych tekstach niestrudzenie multiplikował.
Albowiem Gondowicz, la bête belle filologii (w etymologicznym tego słowa znaczeniu), to postać nad wyraz zbyteczna, nadmiarowa mechanizmami zgłębianych przezeń literackich ekscesów, przekroczeń logiki i wykrzywień prawideł Euklidesa. Takiego prezentowała „Uniwersalna historia nikczemności” jego autorstwa, o takim świadczy cykl „Języczek uwagi”, od którego nieodmiennie zaczynam lekturę „Nowych Książek”, czy „Zoologia fantastyczna” (żeby niezliczonych przekładów z literatury rosyjskiej i francuskiej już nie wymieniać). Nie inaczej jest ze zbiorem artykułów i esejów pt. „Paradoks o autorze”, opublikowanym przez Korporację Ha!art. Gondowicz, czytelnik nad wyraz zachłanny i – wszystko na to wskazuje – zdecydowanie nieostrożny, musiał kiedyś wziąć niewłaściwy zakręt na którymś ze skrzyżowań decyzji lekturowych, konsekwencją tego jest objazd przez boczne ścieżki, marginesy i bezdroża literatury, wycieczka, która już dawno przestała dostosowywać się do umieszczonych przy drodze znaków ograniczenia prędkości.
Jakie pieśni śpiewały Syreny – to trudne pytanie,
lecz wolno nam snuć przypuszczenia
Gondowicz zdaje się potwierdzać przeświadczenia wyrażane niegdyś przez Arystotelesa. Grecki filozof pisał, iż z jednej strony istnieje logika posiłkująca się zasadą sprzeczności, badająca warunki zdań prawdziwych oraz fałszywych, czyli reguły uporządkowanego myślenia; z drugiej zaś jest retoryka, która między innymi pozostaje ześrodkowana na zasadzie prawdopodobieństwa, a więc tego, co warunkowe, modalne, niekonieczne. Do tak rozumianej retoryki należy poetyka wraz z całą przypadającą jej w udziale literaturą. Gondowicz, jak i Arystoteles, podnosi ten właśnie doniosły fakt: literatura jest domeną tego, co niekoniecznie konieczne, co wymyka się regułom logicznego wnioskowania. Literatura to przestrzeń zgłębiania bocznych ścieżek rozumu, to wycieczka na odległy, trzeci brzeg logiki, ciemną stronę księżyca (której rewers umieszczony został zresztą na okładce omawianej tu książki).
Tom spina klamra dwóch tekstów. Pierwszy poświęcony jest „Wyspie skarbów” R.L. Stevensona, autor zaś tropi jej literackie antecendencje, biograficzne przyczyny powstania, wreszcie – bodaj jako pierwszy – definitywnie wskazuje jej lokalizację na mapie. Ostatni natomiast pętli się wokół absyntu – dziejów napoju i samego mitu Zielonej Wróżki. Wektory dociekań obu tych tekstów – od fikcji do rzeczywistości i vice versa – wyznaczają kierunki, jakimi podążają dociekania Gondowicza w pomieszczonych w „Paradoksie…” artykułach. Zgłębia on bowiem prawidła rządzące artystyczną deformacją rzeczywistości pozafikcyjnej (choć niekoniecznie pozaliterackiej) w fikcyjną (zdecydowanie literacką), samemu określając się mianem „badacza mechaniki wyobraźni”. Stąd archeologia tonu Jerzego Stempowskiego („pisarze miewają zwykle mistrzów, którzy ustawili im głos, a których niekoniecznie prezentować chcą publiczności”), kilkutekstowy, prawdziwy tour de force witkacologii: dociekanie reguł odkształceń konkretnych szlaków tatrzańskich w literaturze i malarstwie Witkacego, analiza robaczywego imaginarium tegoż czy dokumentacja potencjalnych źródeł nazwiska Macieja Korbowy; tudzież analiza onirycznych przestrzeni balu, pałacu i wspomnień Emmy Bovary, czyli Gustave’a Flauberta.
Logika paradoksu i ucieleśniona potencjalność
Owe mechanizmy wyobraźniowej deformacji odsyłają zresztą tak do fikcji literackiej, jak i biograficznej, a często także empirycznej, fizycznej rzeczywistości. Gondowicz połowę książki poświęca kontekstom rosyjskim (Z. Krzyżanowski, M. Bułhakow, A. Płatonow, I. Babel, twórcy należący do grupy Oberiu, wreszcie K. Malewicz), drugą połowę dzielą twórcy polscy (Witkacy, B. Schulz, J. Stempowski, J. Potocki) z nielicznymi innymi (F. Kafka, G.K. Chesterton, G. Flaubert). Co istotne jednak, problematyka podejmowanych dociekań, jak i kaliber oraz specyfika opisywanych twórców wskazują na rozmyślnie podejmowane boczne, rzadko uczęszczane ścieżki tych rekonesansów. Rzeczywistość biograficzna nie znajduje tutaj prostego ani zresztą wprost skomplikowanego przełożenia na fikcję literacką, a świat empiryczny na przedstawiony. Tytułowy paradoks o autorze między wieloma innymi odsłonami wskazuje bowiem, iż z reguły sam autor jest już postacią tęgo literacką. Niewielu pisarzy byłoby w stanie wymyślić oryginałów ciekawszych od tych, którzy napisali badane przez Gondowicza książki i którzy zarazem zapełniają stronice jego własnych esejów. Pisarz, jego biografia, a i przestrzeń, w jakiej egzystuje – dzieląc się na fikcyjne i niefikcyjne – należą do dziedziny literatury. Materia życia i materia literatury przenikają się wielopoziomowo i wielokierunkowo. Gondowicz zaś zgłębia reguły tej szczególnej i wielowektorowej transsubstancjacji.
Dociekania autora, czyniąc zadość imperatywom precyzji i ścisłości, zarazem zdają się zmierzać poza Scyllę indukcji i Charybdę dedukcji. Uważny czytelnik odnajdzie wiele praw, zasad i reguł formułowanych w poszczególnych artykułach. Przykładem tzw. metoda szaszłykowa budowania opowieści, metoda negatywna realizacji komunizmu (w opisywanym przez Płatonowa miasteczku wyrżnięto wszystkich mieszkańców, „w wyniku czego czas stanął i dopełniła się historia”), zasada bolszewickiej nieoznaczoności (narratora „Armii konnej” Babla „biorą Żydzi za Rosjanina, Kozacy za Żyda, Rosjanie za inteligenta, inteligenci za komisarza. Narrator zaś – czysto po bolszewicku – oskarża się, że nie dorasta”) czy logika oniryczna („postaci wyłaniają się ze społecznej nicości i znikają, bez żadnego rozwiązywania wątków, gdy tylko przestają być potrzebne”). Gondowicz prezentuje także „zarys teorii upadku” (mężczyzn i kobiet), „taktykę ognia zaporowego” w prowadzeniu naukowej polemiki, formułuje „definicję Brudnej Formy w akcji”, posługuje się wreszcie procedurą apofatyczną, czyli taką, „która z niemożności jednej rzeczy wywodzi istnienie przeciwnej. Jak choćby, że niemożność napisania dziejów urbanistyki cygańskiej wskazuje, iż Cyganie to lud wędrowny” (przykład, podkreśla autor, zaczerpnięty od U. Eco). A zatem ironiczna logika paradoksu, chłodna mechanika absurdu i meandry logiki negatywnej. Nie sposób inaczej czytać, pisać i badać literatury ani zresztą pisać o niej. „Są bowiem na świecie rzeczy, o których się filologom nie śniło”.
Marzenie o przypisie idealnym spod Zielonej Gwiazdy
Precyzyjny i skrupulatny zazwyczaj Jan Gondowicz tym razem nie ustrzegł się jednak kilku błędów bądź nieścisłości, te spieszę więc poprawić ze względów tyleż zasadniczych, co idiosynkratycznych. Jakkolwiek bowiem „Paradoks o autorze” ukazał się w 2011 roku, ostatni zaś tekst w tomie „Gwiazda Piołun” jest o dekadę wcześniejszy (2001 r.), należałoby jego treść zaktualizować, a właściwie poprawić. Przypis Gondowicza powiela bowiem najbardziej zakorzenione stereotypy i kulturowe mity narosłe wokół absyntu, ale wskazuje też, iż jego autor francuskiego, szwajcarskiego czy choćby hiszpańskiego absyntu jednak nie pił. Gondowicz pisze o słynnym francuskim zakazie produkcji absyntu z 1915 roku (poprzedziły go analogiczne zakazy w Belgii – 1906 r. i Szwajcarii, notabene ojczyźnie absyntu – w 1908 r.), ale już nie wspomina, że wygnana ze Szwajcarii i Francji Zielona Wróżka znalazła schronienie w Hiszpanii, gdzie napój produkowano legalnie bodaj przez cały XX wiek, dzięki czemu takie marki, jak np. Philippe Lasala czy Obsello mogły zdobyć pewną popularność. Tutaj pojawia się potrzeba aktualizacji. W 1998 roku bowiem George Rowley, właściciel marki La Fée Absinthe, doprowadził do przyjęcia w Wielkiej Brytanii, a w konsekwencji i w całej Unii Europejskiej, prawa legalizującego produkcję i sprzedaż absyntu. W 2004 roku zalegalizowano produkcję w Szwajcarii, w Polsce absynt jest natomiast legalny od roku 2003, czyli od momentu przyjęcia prawa unijnego. Na początek XXI wieku przypada więc wielki renesans absyntu, zaczynają pojawiać się kolejne destylarnie: szwajcarskie (ich produkty uznawane są obecnie za najlepsze), francuskie, niemieckie, austriackie, nawet amerykańskie – z reguły produkujące absynty według znanych XIX-wiecznych receptur oraz opracowywanych współcześnie. Od początku wieku są też organizowane Pontarlier Absinthiades, coroczne, międzynarodowe targi połączone z konkursem. Istnieje też polski absynt: Apsinthion, który w 2005 roku zdobył złoty medal na targach „International Wine & Spirit Competition 2005”.
Gondowicz pisze: „Po absyncie widzi się świat tak, jak Picasso w okresie niebieskim, gdy malował smętnych cyrkowców o wyniszczonych ciałach. […] Pod jego wpływem […] van Gogh obciął sobie w Arles brzytwą ucho […]. W oparach absyntu Strindberg ujrzał się raz […] osaczony przez figury śmierci z kosą i omal w zgrozie nie popełnił samobójstwa”. Absynt wbrew legendzie sam z siebie nie powoduje halucynacji, chyba że w ilości takiej, w jakiej każdy alkohol czyni z człowiekiem rzeczy niemożebne. Jeżeliby zaś chcieć przez długi czas, jak van Gogh, głodować, mieć dosyć duże problemy z chorobami wenerycznymi i w dodatku pić rozpuszczalniki do farb – to i po herbacie miałoby się wizje. Badania terenowe halucynogennego wpływu absyntu nie potwierdzają.
Autor „Zoologii fantastycznej” pisze też o „szatańskiej goryczy absyntu”, którą jakoby dawało się pić, a właściwie sączyć tylko kropla po kropli. Otóż absynt rozcieńcza się wodą w stosunku 1:5 (tylko profani i osoby nieedukowane podpalają napój – zwyczaj ten powstał dopiero w latach 90. XX wieku) i prawdę powiedziawszy ma on słodko-gorzki, anyżowy smak. W dodatku jest dosyć orzeźwiający, gdyż pije się go ze zmrożoną wodą, która pozwala wydobyć się olejkom eterycznym z alkoholu. To dlatego jeden z bohaterów drugiego tomu „Dróg wolności” J.-P. Sartre’a, spragniony Gros-Louis, przemierza rozpalone ulice Marsylii w poszukiwaniu knajpki, w której mógłby napić się absyntu. Dlatego też Hemingway postulował, by absynt mieszać z zimnym szampanem. Kto zresztą nie wierzy, niech obejrzy „Moulin Rouge” Jeana Renoira, w którym Jean Gabin, siedząc w kawiarni, spożywa szklaneczkę trunku, bądź „Une partie de campagne”, gdzie bohaterowie tak samo przygotowują sobie Pernod Fils.
Ostatnia kwestia dotyczy tzw. czeskich absyntów, o których pisze Gondowicz, tzn. napojów alkoholowych produkowanych m.in. przez Radomila Hilla. To te, które są najpopularniejsze w polskich sklepach i często mylone z prawdziwym absyntem. Są to sztucznie aromatyzowane i sztucznie barwione wódki, które nawet nie mętnieją w tzw. louche, jak powinien prawdziwy trunek. Jedynym iunctim jest wyraz „absynt” używany na etykiecie. To właśnie do tych alkoholi wymyślono tzw. rytuał ognia, gdy tymczasem moderniści kropla za kroplą mieszali zimną wodę z samym absyntem, wierząc, że w momencie pierwszego zetknięcia się dwóch płynów Zielona Wróżka zostaje uwolniona z alkoholu i unosi się w chmurze perfum. Obecnie jedynym bodaj autentycznym czeskim absyntem jest produkowany przez Kyle’a Bairnsfathera, który kupił destylarnię od Martina Sebora i właściwie sam (z żoną i dziećmi) wytwarza wszystkie swoje produkty.
Paradoks o autorze
Zastanawia mnie podnoszona przez Gondowicza procedura apofatyczna. Gondowicz o sobie pisze mało, półgębkiem wspomina młodzieńcze odkrycie literatury, ale kiedy cytuje słowa Artura Sandauera dotyczące tzw. figury mitologicznej (prezentacja stanów ducha w formie fantomów, obiektów nierealnych i niemożliwych), prowokuje do postawienia pytania o niego samego. Wszak przecież wraz ze swoimi bohaterami podziela Gondowicz zamiłowanie do eksplodujących przestrzeni, bocznych gałęzi czasu i gry krzywych luster, jak oni zagłębia się w sfery apokryficzne, syci wymyślnością cudzych i własnych konceptów, uznaje przede wszystkim gatunki nieprecyzyjne oraz budowle niemożliwe. Bohaterowie i lektury Gondowicza, chciałoby się powiedzieć, to jego rozmaite odmienne stany świadomości, to stygmaty realności, a więc soczewki skupiającej granicę między fikcją i niefikcją. Paradoks o autorze, mocą logiki paradoksu, wydaje się dokładnie i dosłownie tym, co głosi wprost: paradoksem o swoim twórcy, analizą mechaniki jego własnej wyobraźni i prezentacją konstytuującego go imaginarium, bo nie ma nas poza naszymi fantomami, projekcjami – nie istnieje nic poza naszym imaginarium. Czy autor „Paradoksu o autorze” zdaje sobie z tego sprawę? Jeden z artykułów poświęconych Witkacemu wieńczą słowa: „O Witkacym tu mowa? Czy o mnie?”.
Książka:
Jan Gondowicz, „Paradoks o autorze”, Korporacja Ha!art, Kraków 2011.
* Łukasz Wróbel, teoretyk literatury, asystent w Instytucie Literatury Polskiej na Wydziale Polonistyki UW.
„Kultura Liberalna” nr 177 (22/2012) z 29 maja 2012 r.