Jacek Wakar

Czyste szaleństwo

Jarek Kuisz zadzwonił i tonem pocieszyciela rzekł: „No, od 8 czerwca to już będziesz miał co tydzień temat jak na dłoni. I bardzo na ciebie liczymy”. Wie doskonale, że piłka nożna budzi we mnie najszczersze emocje, i że sobie nie odpuszczę. Ze znanych mi, a szanowanych postaci, z którymi zetknąłem się na różnych etapach życia pod względem piłkarskiej pasji z pewnością nie mogę równać się Jerzym Pilchem, Tomaszem Wołkiem oraz Wojtkiem Majcherkiem. A może i z innymi, choć pozostają dla mnie nierozpoznani z imienia i nazwiska. Patrzę zatem na Euro z perspektywy kibica, ale nie szaleńca. To i owo o piłce wiem, świadomie wielkie turnieje oglądam od hiszpańskiego mundialu w roku 1982. To była, podobnie jak wcześniejsze pucharowe mecze Widzewa Łódź z Bońkiem, Smolarkiem, Żmudą i Młynarczykiem w składzie, swoista inicjacja. Najpierw dwa mecze słabsze i dwa bezbramkowe remisy. Potem gra o wszystko i bezdyskusyjne 5:1 z Peru. Wreszcie spełnienie absolutne – 3:0 z Belgią i wspaniały hat trick Bońka. No i bez bramek z ZSRR w spotkaniu, które było symbolicznym starciem ciemiężców i uciskanych. Pamiętam, jak mi ojciec pokazywał transparenty Solidarności na trybunach. To była jedyna możliwość, by ta nazwa pojawiła się reżimowej telewizji. Gładka porażka z Włochami, świetny mecz z Francją i trzecie miejsce. Miałem dziewięć lat i bardzo byłem wtedy szczęśliwy.

Potem moje prywatne szaleństwo minęło, przestałem w specjalnych zeszytach zapisywać wszystkie wyniki, szukać „Przeglądu Sportowego” po wszystkich kioskach, a wreszcie i go czytać. Ale zainteresowanie futbolem pozostało. Już nie tak wielkie, ale jednak.

Dlatego jak najdalej mi do Kazimiery Szczuki oraz Magdaleny Środy, które utrzymują, że Euro to nasza klęska. I absurdalne jest rozumowanie, że za pieniądze z organizacji Mistrzostw Europy można byłoby wyremontować szpitale i pobudować przedszkola, a tak się tego nie zrobi, bo wszystko pochłoną męskie szowinistyczne igrzyska. Na tej zasadzie należałoby zlikwidować niemal każdą inicjatywę wprost nie służącą użyteczności publicznej. Choć z drugiej strony można mnożyć przykłady tego, jak sportowe sukcesy wzmogły narodową jedność zniewolonych albo przeżywających poważne perturbacje narodów. W tym roku wystarczy posłuchać Greków, którzy zarzekają się, że będą wygrywać, aby ich rodacy zapomnieli o kryzysie. Euro – przepraszam za banał – to jest nasz narodowy sukces i żadne utyskiwania tego nie zmienią.

Tyle że ciesząc się na trzy tygodnie świetnej piłki próbuję patrzeć na to z dystansem, choć i mnie udziela się ogólnie obowiązująca euforia. Jakiś czas temu byłem przekonany, że mimo wyjątkowo szczęśliwego losowania o wyjściu z grupy nie mamy co marzyć. Teraz już nie wiem – może się uda. Tylko patrzeć, a przejmę punkt widzenia mojego syna, święcie przekonanego, że Polska spokojnie wygra grupę, a Robert Lewandowski zostanie królem strzelców. Tym bardziej, że zewsząd słychać, że takiej drużyny nie mieliśmy od lat, że trio z Borussii Dortmund (Piszczek, Błaszczykowski, Lewandowski) jest życiowej formie, że po prostu musi tym razem się udać. Media rzecz jasna robią swoje, bo nie dość, że udowadniają, że mamy lepszych graczy niż piłkarskie potęgi, to jeszcze swą propagandę rozciągają poza boisko, przekonując w hurraoptymistycznym tonie, jakie to sympatyczne, fantastyczne chłopaki. Będę Polakom kibicował i wierzę, że atmosfera bezkrytycznego poparcia im pomoże w meczach z Grekami, wyjątkowo mocnymi Rosjanami i Czechami. Jednak na miejscu naszych reprezentantów przez najbliższe dni nie brałbym do rąk gazet. Od nadmiaru pochlebstw może się zrobić mdło.

Tak, czeka nas święto, ale radość z niego nie powinna odbierać zdrowego rozsądku. Patrzę na przystrojony fioletowymi plandekami z nadrukiem UEFA Most Poniatowskiego i dziwię się, że tak wygląda dojazd na Stadion Narodowy. I on sam w środku wygląda znakomicie, ale na zewnątrz? Powstrzymam się od komentarza. Warszawa w budowie, nieopodal ustawionej ponoć za grube pieniądze strefy kibica rusztowania. Samo centrum. Tak zaprezentujemy się przyjezdnym. I tylko tak, bo poza piłką podczas Euro życie zamrze. Słychać, jaką pozasportową ofertę przyszykuje dla kibiców na olimpiadę Londyn, by wykorzystać szansę i zarobić. A my? Prawie nic. Swoje wyciągną pewnie knajpy i hotele.

Czytam wszędzie, żeśmy już wygrali, bo oddano ileś tam kilometrów autostrad, bo odremontowano dworce kolejowe, bo obok Stadionu Narodowego nie ma już ohydnego bazaru. No tak, tyle że znów stosujemy  zasadę „jak na garbatego, to całkiem w porządku”. Nie do końca rozumiem, dlaczego mamy podniecać się tak bardzo faktem, że tu i ówdzie w Polsce bywa normalnie. Że dworce już nie przypominają odstraszających ruder, a stają się przyjazne ludziom? No cóż, lepiej późno niż wcale.

Cieszę się z Euro, ale nie znaczy to, że nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zobaczyłem inną lepszą Polskę. Nie zobaczyłem, bo jej nie ma. Polska jest jaka była i po Euro – które jest naszym świętem – taką pozostanie. Zrobimy największą w historii naszego kraju masową imprezę, o czym jeszcze lat temu dziesięć nikomu się nie śniło. To bardzo wiele, ale poza tym zostanie po staremu i żadna propaganda sukcesu tego nie zmieni.

* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia.

„Kultura Liberalna” nr 178 (23/2012) z 5 czerwca 2012 r.