Kacper Szulecki

Cristina, Evita i Ché – w tle z Falklandami [część 2]

[przeczytaj część 1 felietonu TUTAJ]

Ideowe przemeblowanie Republiki dokonuje się od pewnego czasu. Problem polega na tym, że Cristina Kirchner nie umie, albo pewniej – nie chce, odrobić historycznej lekcji. I już od końca zeszłego roku coraz głośniej biła w nacjonalistyczny bęben. Jak to robi i co z tego wyniknie?

Luki w polityce pamięci prowadzonej przez Kirchner są aż nadto widoczne. Kiedy tylko wyjdzie się na Plaza de Mayo w Buenos Aires, w oczy rzuca się obstawiony transparentami namiot kombatantów wojny falklandzkiej, oskarżających rząd Kirchner o marginalizację i zapomnienie. Pamięć 30 000 zamordowanych przez juntę też ma wymiar mocno deklaratywny. Choć poświęcony terrorowi państwowemu Park Pamięci w Buenos Aires ma kilka hektarów i jest na swój sposób monumentalny i przytłaczający, jest też umiejscowiony niejako poza kadrem. Mało kto o nim wie, turystów się do niego raczej nie zaprasza (i tak wszystko jest po hiszpańsku, nie wypada przecież prać swoich brudów przy obcych), położony jest w trudno dostępnym zakątku nad Rio de la Plata. Można tam spędzić dobre półtorej godziny, na całym terenie (w środku sezonu turystycznego) spotykając tylko dwóch ochroniarzy i człowieka na spacerze z psem. A zatem – pamiętać, ale tak bez przesady. I choć Kirchnerowie zakwestionowali wcześniejszą politykę amnezji, akcentowana jest przede wszystkim jedność narodowa. Wrogowie są gdzie indziej.

Wrogowie są różni, ale najważniejsi w tej chwili są z Wielkiej Brytanii, Hiszpanii i oczywiście – USA. Niechęć do wszystkich trzech państw jest historycznie uzasadniona. Hiszpania – dawna metropolia, do dziś mająca wobec swoich byłych kolonii nieco protekcjonalny stosunek. Wielka Brytania – tak naprawdę druga siła imperialna w regionie La Platy. To Evita we własnej osobie doprowadziła do ostatecznego usunięcia Brytyjczyków z Argentyny. A Jankesi – nie trzeba wiele mówić. W Parku Pamięci, oprócz wskazania roli kleru katolickiego w maskowaniu zbrodni dyktatury i legitymizowaniu rządów junty (ta tablica musiała wywołać ostrą reakcję Watykanu), otwarcie wspomina się też o roli CIA w organizowaniu przewrotów wojskowych i wycinaniu lewicowej opozycji. Kluczowa w tym procesie była niesławna Szkoła Ameryk, gdzie latynoscy ubecy kształceni byli przez amerykańskich instruktorów między innymi w metodach tortur.

Oczywiście, nie można odmówić Argentyńczykom prawa do nieufności wobec tych trzech państw. Ale trzeba też wyraźnie powiedzieć, że sami nie są bez winy, a nieszczęścia ich kraju nie są, wbrew tezom takich myślicieli jak Eduardo Galeano (autor kultowych w lewicowych kręgach „Otwartych żył Ameryki Łacińskiej”), jedynie wynikiem działania wrogich sił zewnętrznych. W pierwszej połowie XX wieku Argentyna była jednym z najbogatszych państw świata. Widać to do dziś w śródmiejskich dzielnicach Buenos Aires, które przybysza z zaściankowej Polski po prostu przytłaczają. Mogłyby przytłoczyć także paryżanina i londyńczyka, bo skala mieszczańskiego przepychu jest tu na poziomie nieosiągalnym dla Starego Świata. Krótko – Argentyna przegrała swoją historyczną szansę na ekonomiczną mocarstwowość przede wszystkim przez nieudolną politykę wewnętrzną. Trzeba też bardzo wyraźnie powiedzieć, że argentyńskie roszczenia wobec Falklandów są kompletnie nieuzasadnione, a wojna (choć przyniosła pozytywny skutek uboczny – upadek dyktatury) była kompletną głupotą.

Jak widać, Cristina Kirchner nie umie, albo pewniej – nie chce, odrobić tej historycznej lekcji. Już od końca zeszłego roku coraz głośniej biła w nacjonalistyczny bęben. Przez pierwszą i od początku drugiej kadencji starała się wprowadzić temat Falklandów na agendę ONZ. Aż wreszcie w styczniu tego roku wypaliła, że Falklandy (vel Malwiny) to nie jest sprawa Argentyny, a problem globalny. Straszyła też, że kolonialna Wielka Brytania może dokonać inwazji (sic!) także na inne kraje, co wywołało już nie rozbawienie, ale spory niepokój w Londynie (por. tekst w „The Sun”). Dlatego też, jeszcze przed uroczystymi obchodami trzydziestej rocznicy konfliktu, Brytyjczycy profilaktycznie wysłali na Południowy Atlantyk jeden ze swoich najnowocześniejszych okrętów oraz następcę tronu, księcia Cambridge Williama, w roli pilota helikoptera ratunkowego (por. „New York Times”). Argentyńczycy mogli dzięki temu zrzucić na Londyn winę za „militaryzację konfliktu”, ubolewając przy tym, jak informowało „La Nación”, że William przybywa „w mundurze konkwistadora”.

Argentyński rząd z lubością odwołuje się do toposu ofiary. Przypominane jest zwłaszcza tragiczne i nieuzasadnione zatopienie przez Royal Navy krążownika „General Belgrano”. Z okazji rocznicy wojny, imieniem generała (choć oczywiście chodzi o okręt) ochrzczono jesienną rundę (apertura) ukochanej przez naród ligi piłkarskiej. Ale rząd Kirchner uderza też, co niepokojące, w nuty coraz to bardziej wojownicze. Konsternację w Wielkiej Brytanii wzbudził wyemitowany w rocznicę zatopienia krążownika, sponsorowany przez urząd prezydent Kirchner krótki wideoklip pokazujący przygotowania argentyńskiego sportowca do tegorocznych Igrzysk Olimpijskich w Londynie, kręcony… na Falklandach (por. „New York Times”). Wymowa podwójna – pamiętamy i przygotowujemy się na rewanż. Ponieważ w filmie pojawiał się także pomnik ofiar wojny po stronie brytyjskiej, można się zastanawiać, jaki to ma być rewanż. Klip kończy się bardzo mocnym uderzeniem, hasłem: „By zmagać się na angielskiej ziemi, trenujemy na argentyńskiej ziemi”. Choć Kirchner oficjalnie potępia militarystyczny dyskurs, sama go nakręca, a coś co dla większości świata jest nacjonalistyczną hucpą nawiązującą do odległej i mętnej historii, dla argentyńskiego rządu jest oczywistością: Wielka Brytania powinna oddać „zagrabione” sto osiemdziesiąt lat temu wyspy. To, kto tam mieszka, od ilu lat i jaki to wszystko miałoby mieć sens, w ogóle się nie liczy.

Renacjonalizacja Repsolu jest jedynie kolejną konsekwencją tego kursu. Nawet radykalny „The Socialist World”, choć sarkał na krzyk podnoszony przez hiszpańskich „imperialistów i kapitalistów”, wyraźnie zaznaczał, że to nie jest nacjonalizacja społeczna, a klanowi Kirchnerów wytknął wzbogacenie się podczas sprawowania władzy o 900 proc., do solidnej sumy 18 milionów dolarów. Obrazek urzędników wysłanych z ministerstwa, którzy z dekretem wywłaszczeniowym wparowują do siedziby firmy z zagranicznym kapitałem, nie jest niczym przesadnie niezwykłym w Ameryce Południowej. Gdyby jednak nacjonalizacja zagranicznych firm i wywłaszczanie europejskich kolonistów z ich ziemi było receptą na sukces rozwojowy, to po wzorce jeździłoby się do Prezydenta Mugabe w Zimbabwe. Nacjonalizacja Repsolu poza ekonomicznym ma bardzo istotny wymiar symboliczny, którego nie można rozpatrywać bez sprawy Falklandów.

Wypada też nazwać rzeczy po imieniu. Ekonomiczny populizm to nieskoordynowane, nastawione na budowanie popularności rządzących działanie prospołeczne, albo pozornie prospołeczne. Place budowy przeprowadzane w ramach programów społecznych w Argentynie zaopatrzone są w tablice, gdzie wskazuje się wyraźnie, że oto jest projekt rządu Prezydenty Republiki Cristiny Kirchner dla narodu; zdjęcie, flaga. Jedną z takich budów jest pomnik Juana Peróna. Na południu Ameryki Południowej, co ważne, polityka jest uosobiona. Kirchner to wie, dlatego buduje swój wizerunek na prostych hasłach, mocnych gestach i silnie zakorzenionych mitach Evity i Peróna. Jednak populizm połączony z tromtadrackim nacjonalizmem, który po raz kolejny, wbrew historycznym lekcjom i zdrowemu rozsądkowi jest zdolny do podkręcania ekspansywnego szaleństwa – to już jest faszyzm. Argentyna nie płynie w stronę sprawiedliwości społecznej, wolności i demokracji, tylko w stronę sprawdzonych, w latach 20. przywiezionych z Włoch, a w latach 40. i 50. przetestowanych faszystowskich wzorców. Ché Guevara jest tu ciekawą innowacją, rewolucyjnym kwiatkiem do brunatnego kożucha. Jak widać nie tylko w Europie Środkowej rozróżnienia na „prawicę” i „lewicę” są co najmniej skomplikowane.

…i został po nich uroczysty cmentarz

Argentyna jest absolutnie fascynująca. W Buenos Aires nie ma nic z tej sympatycznej egzotyki, którą wielu kojarzy z Ameryką Łacińską. Miasto, w którym jest więcej teatrów niż w Paryżu i Rzymie razem wziętych, w którym książka jest skarbem, nie potrzebuje dostawać forów – jest w stanie pokonać dawne stolice kolonialne na ich własnym polu: wysokiej kultury. W obu Amerykach chyba tylko Nowy Jork jest w tym lepszy.

Zdzierając podeszwy na chodnikach tego na wskroś burżuazyjno-kawiarnianego miasta, nie można nie zadawać sobie pytania: gdzie jest liberalna inteligencja? Dlaczego coraz groźniejsza polityka Kirchner nie budzi stanowczego oporu? Dlaczego od blisko stu lat brakuje solidnego i mogącego zainspirować szerokie grupy w społeczeństwie projektu, wizji? Czy chodzi tu o interesy klasowe? A może po prostu ciążący ku faszyzmowi populistyczny język Kirchner jest za twardym orzechem do zgryzienia. Bo o czym mówią postępowi intelektualiści w Ameryce łacińskiej? O tym, żeby Yankee go Home i o kwestii socjalnej. A o czym mówi La Presidenta? O tym żeby Yankee go Home, o kwestii socjalnej i jeszcze o dumie narodowej. A więc 3:2 dla niej. Bo nie tak łatwo wykazać różnicę między populizmem a solidną polityką socjalną. Trzeba wchodzić w szczegóły i czekać na wyniki. Te na razie, po początkowych sukcesach w wychodzeniu z kryzysu (por. internetowe pismo „Deliberately considered”) są słabe – choć oficjalnie rząd przyznaje się do 8-proc. inflacji, zewnętrzne źródła sugerują 20 proc.

U podnóża skweru San Martina, w mieszczańskiej dzielnicy Retiro w Buenos Aires jest pomnik argentyńskich żołnierzy zabitych w wojnie na Południowym Atlantyku. Flagi, nazwy jednostek, nazwiska, wielki znicz płonący bez przerwy – i zarys kształtu spornych wysp, żeby było wiadomo, po co to wszystko. Kiedy stałem pod tym pomnikiem z gazetą ogłaszającą podnoszącą się temperaturę wokół Falklandów w plecaku, nie mogłem stłumić w myślach powracającego jak echo wiersza Ewy Lipskiej:

Nie ma pewności, że to był egzamin
Nie ma pewności, że wszyscy oblali
Jest pewność, że został po nich uroczysty cmentarz

* Kacper Szulecki, socjolog polityczny, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji, członek redakcji „Kultury Liberalnej”. Ostatnio coraz częściej pomieszkuje w „Trzecim świecie”.

„Kultura Liberalna” nr 179 (24/2012) z 12 czerwca 2012 r.