Pociąg wtoczył się na tory, wioząc ospałych pasażerów podróżujących nim już od Rzeszowa. Z niejakim zawodem również w samym pociągu odnotowałam nieobecność grup zebranych pod sztandarami w stylu „Zabójcy z Przemyśla jadą ratować honor ojczyzny” czy „Sanoccy Ultras niosą śmierć konfidentom”, które świadczyłyby o tym, że i Galicja będzie reprezentowana na mającym się odbyć tego dnia wieczorem w Warszawie meczu Polska – Rosja. Spodziewaną zmianę przyniósł dopiero postój w Krakowie, gdzie wagon zaludnili mężczyźni w biało-czerwonych koszulkach, kapeluszach w deseń flagi i narodowych „afro”. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że Kraków obdarzył mnie altruistycznymi artystami, którzy niestrudzenie, aż do samej Warszawy, swoim niskim, donośnym śpiewem będą usiłowali połączyć współpasażerów w piękną futbolową wspólnotę.

O rozpoznaniu przez dotąd ospałych podróżnych doniosłości tego celu niech świadczy to, że nikt z nas – jedynie konduktor, zaledwie raz, wychylając się nieznacznie zza drzwi wagonu – nie zwrócił kibicom uwagi. Siedząc w co raz to otwieranym i zamykanym, w zależności od natężenia dźwięku, przedziale, poznaliśmy polski patriotyczny kanon muzyczny.

Był tam więc rozmaryn, symbolizujący oddanie żołnierza swojej ukochanej; były sokoły, którym dawano rady na drogę; była Katiusza – ewidentnie zawłaszczona na złość rosyjskiemu kibicowi, który zaintonował ją jako pierwszy; szlagiery weselne, zachęcające młodych do kolejnych pocałunków; pieśń namawiająca jedną z drużyn piłkarskich do miłości oralnej („ssij pałę, ssij”); wreszcie, ku rozczuleniu co bardziej sentymentalnych pasażerów – Umówiłem się z nią na dziewiątą. Wystukiwanie przez jednego z kibiców rytmu piosenek pięścią o ścianę wagonu nadawało im pożądanej dynamiki i ułatwiało ewentualnym chętnym włączenie się w śpiew w dowolnym momencie. Warte odnotowania jest, że pieśniarze nie trzymali się kurczowo litery tekstów wykonywanych piosenek, pozwalając sobie na ich swobodne interpretacje, tym śmielsze, im więcej czuli „spirytu”. Wykonanie miało w sobie rys śpiewu gardłowego; niedoskonałość wynikała być może ze spontanicznego charakteru dopiero co utworzonego kilkuosobowego chóru, który nie miał czasu ani możliwości przeprowadenia próby.

Słuchaliśmy w milczeniu, doceniając, że kibice nie wysilali się ot, dla przyjemności: to mogliby robić za zamkniętymi drzwiami przedziału. Kluczowa była publiczność. To dla nas, Polaków podróżujących PKP, chłopcy nadwyrężali struny głosowe. To do nas skierowane były piosenki, dzięki którym mogliśmy poczuć się w tym doniosłym dniu prawdziwymi Polakami (bo przecież każdy prawdziwy Polak wyśpiewywany kanon zna doskonale, a każdy, kto zna ten kanon, jest prawdziwym Polakiem; kłopotliwa wśród klasyków mogła być tylko Katiusza, ale przecież powody jej wykonania są zrozumiałe: z Rosją będziemy rywalizować póki jesteśmy Polakami). Duch narodowej wspólnoty wonnymi oparami materializował się w powietrzu. Aby mieć pewność, że nikt nie zostanie poszkodowany izolacją z muzycznej strefy kibica, nasi śpiewający chłopcy przemieszczali się pod drzwi kilku kolejnych przedziałów.

Pozwalając ukołysać się melodiom, rozmyślałam, jaka jestem ostatnio w tej mojej polskości zadbana. Publicyści i politycy dbają, bym poczuła się częścią narodu sukcesu („Euro to nasz wielki narodowy sukces”). Piotr Kraśko komentujący w telewizji mecz Polska – Grecja oświetlił mi postać mojego nowego bohatera („Proszę państwa, proszę spojrzeć uważnie: oto Tytoń, nasz nowy bo-ha-ter na-ro-do-wy!”). Z billboardów wywieszonych na ulicach dowiedziałam się, że i ja jestem drużyną narodową. Moje serce wzrusza też to, że – jak powiedział premier Tusk – bije ono we wspólnym rytmie z 40 milionami innych serc…

Zasnęłam, czując się bezpiecznie w niosącym tamtego dnia nas wszystkich pociągu do Polski.