Paweł Marczewski

MSZ na naukach u Kissingera

Na zaproszenie polskiego MSZ przyjechał do polski Henry Kissinger. Debatował z ministrem Sikorskim w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, spotkał się także z przedstawicielami „młodych środowisk intelektualnych” w Pałacu Prezydenckim, a wieść niesie, że jego firma przygotowuje dla rządu strategiczny raport. Wygląda na to, że w kryzysowych czasach polskie władze postanowiły udać się na nauki do człowieka, który miał ambicję stać się Metternichem XX wieku.

Zostawiając na boku kontrowersje otaczające konkretne działania Kissingera (przede wszystkim decyzję zbombardowania Kambodży i politykę wspierania autorytarnych, prawicowych reżimów w Ameryce Południowej), wypada zastanowić się, czy jego wizja świata jako koncertu mocarstw, sceny, na której negocjowane są interesy narodowe, pasuje do współczesnego, wielobiegunowego świata i może się do czegokolwiek przydać Polsce. Jeśli Kissinger ma nauczyć architektów polskiej polityki zagranicznej realizmu, to dobrze by było, gdyby oni z kolei potrafili spojrzeć realistycznie na jego propozycje.

Podczas spotkania w Pałacu Prezydenckim były sekretarz stanu powiedział kilka rzeczy, które powinny dać poważnie do myślenia elitom politycznym kraju średniej wielkości, który walczy o porzucenie peryferyjnego statusu. Stwierdził, że zawsze rozmawiało mu się lepiej z komunistycznymi przywódcami w Polsce niż w innych krajach regionu, ponieważ charakteryzowała ich „większa niezależność” od Kremla. Te słowa mogą mile łechtać antykomunistyczne sentymenty, ale jeśli zestawić je z zimnym realizmem Kissingera, to należałoby je czytać nieco inaczej: komunistyczni liderzy PRL brali pod uwagę interes państwa, nie byli utopijnymi rewolucjonistami. Można się było z nimi łatwiej porozumieć, gdyż byli bardziej przewidywalni.

Podczas dyskusji autor „Dyplomacji” poddał też druzgocącej krytyce Arabską Wiosnę. Każdy, kto studiuje dzieje rewolucji – mówił – wie, że po początkowej fali entuzjazmu przychodzą zacięte walki w obozie rewolucjonistów. To oczywiście prawda, ale czy należy z tego wyciągać wniosek, że nie warto w ogóle podejmować wysiłków na rzecz zmian? Gdyby Polska w 1989 roku usiłowała obalić komunizm i iść swoją, odrębną drogą, a nie zapraszała amerykańskich doradców, być może Kissinger krytykowałby nas równie ostro, a nie fotografował się z Adamem Michnikiem.

Nie ulega wątpliwości, że co najmniej kilka książek byłego sekretarza stanu to do dziś pozycje prowokujące do myślenia. Nadal warto czytać choćby „The World Restored”, jedną z najlepszych analiz polityki opartej na zasadzie równowagi sił, przeprowadzoną na przykładzie rekonstruowania ładu europejskiego po upadku Napoleona. Kissinger, zasadniczo entuzjastyczny wobec zimnego realizmu Metternicha, zarzuca mu jednak, że zbudowany przez niego ład był niedostatecznie wizjonerski, opierał się na określonym zestawie interesów tworzących go państw. Kiedy zmieniły się priorytety najważniejszych graczy, pieczołowicie stworzony porządek musiał upaść. 

Chociaż Kissinger poświęcił wiele wysiłków na podkreślenie roli wizjonerów w kreowaniu polityki zagranicznej (nie wahał się przy tym omijać demokratycznych procedur podejmowania decyzji w administracji USA), to jego pogląd na świat wydaje się równie statyczny co Metternicha. Rywalizacja Ameryki i Chin to dla niego wciąż raczej koncert mocarstw niż wojna podjazdowa prowadzona środkami ekonomicznymi. Kraje małe i średnie liczą się dla niego przede wszystkim wtedy, gdy udaje im się zjednoczyć wokół jednego, konkretnego interesu – dopiero wtedy mogą stać się partnerem dla wielkich potęg. W najnowszych analizach Kissingera świat jest bardziej wielobiegunowy, ale pozostaje jednowymiarowy. Do koncertu mocarstw dołączyć mogą kolejne światowe potęgi – Indie czy Chiny – ale już nie mocarstwa regionalne. Wielka polityka rozgrywa się nadal w rządowych gabinetach, a nie na placach budów, na szlakach handlowych czy w meczetach.

W czasach, kiedy polska polityka zagraniczna powinna być szczególnie elastyczna i nowatorska, potrzebujemy chyba nieco innych doradców.

* Paweł Marczewski, adiunkt w Instytucie Socjologii UW. Członek redakcji „Kultury Liberalnej” i „Przeglądu Politycznego”. 

 

„Kultura Liberalna” nr 181 (26/2012) z 26 czerwca 2012 r.