Piotr Kieżun

Francuski dyszkant na bawarską nutę

„To chwila, w której dostaliśmy szansę / I trzeba, trzeba ją wykorzystać”, głosił tekst piosenki wyborczej François Hollande’a. Za wcześnie jeszcze, by orzekać, czy dla Francuzów wybór socjalistycznego kandydata rzeczywiście stał się wygraną na loterii, pewne jest natomiast, że socjaliści wykorzystali swoją szansę w stu procentach i zgarnęli wszystko, co dało się zgarnąć z politycznego stolika. Ponad dwa lata temu wygrali wybory lokalne w większości okręgów, później szturmem wzięli senat, a w maju i czerwcu przypieczętowali swoje zwycięstwo fotelem prezydenckim dla Hollande’a oraz absolutną większością w Zgromadzeniu Narodowym. Wyborcy mogą więc swobodnie zacząć skandować inny wers przedwyborczego hitu: „Teraz jest czas na działanie”.

A roboty jest co niemiara. Po pierwsze Francji coraz bardziej zagraża stagnacja. Jeszcze w 2011 roku Państwowy Instytut Statystyki i Studiów Ekonomicznych (L’Insee) przewidywał, że francuski PKB wzrośnie o 1,7 proc. W 2012 roku odchodzący premier Fillon mówił już tylko o 0,5 proc. Całkiem niedawno L’Insee ogłosił jednak, że w tym roku wzrost gospodarczy nie przekroczy we Francji 0,4 proc. PKB. To już naprawdę niewiele. Po drugie, wliczając w to terytoria zamorskie, stopa bezrobocia nad Sekwaną przekroczyła obecnie 10 proc. Obniżyła się też siła nabywcza gospodarstw domowych i jest to jej najgwałtowniejsze osłabienie od 1984 roku. Nie za wesołe są też nastroje w sektorze prywatnym. „Zarówno w przemyśle, jak i w usługach panuje raczej posępny klimat – podsumowuje francuskie statystyki Anne Eveno – warunki finansowania nie uległy polepszeniu, stopa wykorzystania mocy produkcyjnych jest niższa od tej w 2011 roku, zaś stopa zysku, która jest na najniższym poziomie od dwudziestu pięciu lat, jest kolejnym czynnikiem, który sprawia, że firmy nie chcą inwestować”.

Wszystko to razem wpływa oczywiście na samopoczucie przeciętnego Francuza. Ostatni sondaż, zlecony przez „Le Figaro”, pokazał, że w porównaniu z Niemcami mieszkańcy Heksagonu czują się znacznie bardziej poszkodowani przez światowy kryzys. Tylko 41 proc. francuskich sąsiadów zza Renu twierdzi, że gospodarcze problemy Europy wpłynęły poważnie na ich życie osobiste. We Francji sądzi tak 75 proc. ankietowanych. To wynik znacznie bardziej zbliżony do tych uzyskanych w Hiszpanii czy Włoszech.

Tyle cyferki i zestawienia. Co na to nowy rząd? Wydaje się, że premier Jean-Marc Ayrault jest świadomy wyzwań, które przed nim stoją. W dniu zwycięstwa Partii Socjalistycznej (PS) w wyborach do Zgromadzenia Narodowego przyznał: „Praca, która nas czeka, jest ogromna. Nic nie będzie łatwe”. Zadanie, które stawiają przed sobą socjaliści to przede wszystkim pobudzenie wzrostu oraz doprowadzenie do równowagi budżetowej. To ostatnie będzie naprawdę trudne. Rządowi do dopięcia budżetu w 2012 roku brakuje od 7 do 10 miliardów euro.

W przypadku PS łatanie dziury odbywa się przede wszystkim przez podniesienie podatków. Socjaliści już zapowiedzieli ustanowienie podatku od dywidend wypłacanych przez przedsiębiorstwa na poziomie 3 proc. oraz podwyżkę podatku od transakcji finansowych. Jak donosi ekonomiczny portal internetowy „La Tribune”, ministerstwo skarbu szykuje się również do opodatkowania produkcji paliw (ma to przynieść około 200 milionów euro do państwowej kasy). W zanadrzu pozostaje jeszcze osławiony 75-procentowy podatek dochodowy dla osób zarabiających powyżej miliona euro. Innymi słowy Hollande i socjaliści powoli realizują przedwyborcze obietnice.

U niektórych wzbudza to przerażenie. Liberalny „The Economist” zatytułował jeden ze swoich artykułów bardzo wymownie: „Adieu, la France”. Autor tekstu przestrzega w nim przed zbyt ryzykownymi eksperymentami we francuskiej gospodarce. Jednak sami Francuzi w znakomitej większości popierają Hollande’a i proponowane zmiany. Zresztą nie tylko oni. Na Francję patrzą z nadzieją wszyscy zmęczeni niemiecką polityką surowej dyscypliny budżetowej.

Problem w tym, że politycznymi zaklęciami nie da się zmienić twardej rzeczywistości. Aby zmniejszyć dziurę budżetową, rząd już zapowiedział zamrożenie wzrostu wydatków państwa na poziomie 1 proc., z wyjątkiem kluczowych resortów, między innymi edukacji i sprawiedliwości. Ograniczenia będą dotyczyć zarówno wydatków na cele socjalne, jak i wsparcia dla lokalnych społeczności. Tylko taki ruch pozwoli Hollande’owi spełnić przedwyborczą obietnicę i w 2013 roku ograniczyć deficyt budżetowy do 3 proc. PKB, a w 2017 roku zrównoważyć budżet. Z podobną ostrożnością rząd przeprowadził zapowiadane zwiększenie płacy minimalnej. Od 1 lipca wzrośnie ona o 2 proc. Ruch ten został skrytykowany zarówno przez opozycyjny UMP, jak i przez Laurence Parisot, szefową Medef, odpowiednika polskiego Lewiatana (główny zarzut to podwyższenie kosztów pracy oraz zmniejszenie konkurencyjności francuskich firm). Jeśli jednak dobrze się przyjrzeć, podwyżka tzw. smic (salaire minimum interprofessionnel de croissance) to zabieg kosmetyczny. Realny wzrost płacy minimalnej wyniesie bowiem 0,6 proc., reszta i tak wynika ze wzrostu inflacji (1,4 proc.).

Czyżby Hollande tracił swój reformatorski impet? Prawdziwy sprawdzian odbędzie się w czwartek i piątek na szczycie UE w Brukseli. Główny przeciwnik to oczywiście Angela Merkel, która na spotkaniu z konserwatywno-liberalnymi posłami rządzącej w Niemczech koalicji wyraźnie powiedziała, że nigdy nie zgodzi się na przeforsowane przez Francuzów euroobligacji („tak długo, jak żyję”, podkreśliła pani kanclerz). Poza tym Niemcy poważnie rozważają propozycję Wolfganga Schäuble, który proponuje zmienić w referendum niemiecką konstytucję i część kompetencji państwa oddać Brukseli, robiąc w ten sposób milowy krok w stronę federalnej Europy. Jednym z jego pomysłów jest utworzenie stanowiska europejskiego ministra finansów, który miałby ograniczoną kontrolę nad budżetami państw narodowych. To wszystko zgadza się z ostrożnymi zaleceniami Hermana Van Rompuya (przewodniczącego Rady Europejskiej), José Manuela Barroso (szefa Komisji Europejskiej), Mario Draghiego (prezesa Europejskiego Banku Centralnego) i Jean-Claude’a Junckera (szefa Eurogrupy), sformułowanymi na obecny szczyt. „Czterej mędrcy” nawołują do integracji budżetowej UE.

Dla Francuzów taki scenariusz jest jednak niewygodny. Po pierwsze są o wiele bardziej niechętni ograniczaniu państwowej suwerenności niż Niemcy, i to zarówno na prawicy, jak i na lewicy. Po drugie integracja budżetowa może oznaczać przymus podążania „niemiecką ścieżką”, a więc prowadzenie polityki dyscypliny finansowej i radykalnego cięcia wydatków. Hollande’owi udało się co prawda niedawno wynegocjować 120 miliardów euro na inwestycje stymulujące wzrost w Europie, ale to za mało, by mówić o ogólnoeuropejskiej zmianie kursu, którą zapowiadało przedwyborcze hasło socjalistycznego kandydata.

Tuż przed szczytem francuskie media zaczęły przebąkiwać, że pozycja Hollande’a wobec Angeli Merkel jest zbyt słaba, by mógł przeforsować swoje postulaty. Prezydent Francji zaczyna być też krytykowany z lewej strony. Jean-Luc Mélenchon, lider Frontu Lewicy, stwierdził, że Hollande już ogłosił kapitulację, pozwalając na głosowanie w Bundestagu nad ratyfikacją paktu fiskalnego w niezmienionym kształcie (głosowanie zaplanowano na 29 czerwca). Zaś na łamach „Le Monde” szefowie Obywatelskiej Inicjatywy Opodatkowania Obrotu Kapitałowego (ATTAC) i lewicowej Fondation Copernic nazwali zaproponowany przez Hollande’a „Pakt na rzecz wzrostu” (Pacte de croissance) pozornym rozwiązaniem.

Innymi słowy, dla wielu działaczy lewicy Hollande zbyt miękko formułuje swoje postulaty. Troszkę jak w przedwyborczej piosence, której słowa i klubowy klimat nie skłaniają do walki. Wielu goszystów chętniej wysłuchałoby zapewne pieśni socjalistów z 1977 roku „La chiffon rouge”. Jest bardziej bojowa. Problem w tym, że muzycznie przypomina bawarskie przyśpiewki. Na taką też nutę będzie zapewne grany europejski koncert na unijnym szczycie.

* Piotr Kieżun, szef działu „Czytając” w „Kulturze Liberalnej”, pracuje w Instytucie Książki.

„Kultura Liberalna” nr 181 (26/2012) z 26 czerwca 2012 r.