Szymon Kloska

Jest nowy Keret! Kilka słów zamiast recenzji

Jest nowy Etgar Keret! I właściwie na tym można by było zakończyć. No i ewentualnie dla porządku podać tytuł: „Nagle pukanie do drzwi”. Choć nawet te słowa wydają się zbędne. Ulica od pewnego już czasu pobrzmiewała ploteczką „będzie nowy Keret”, do której szybko dołączyła kolejna „Keret przyjeżdża”, a w dzień premiery – bezczelnie sztubackie pytanie „jest już nowy Keret, czytałeś?”. Jak mogłem? Przecież dopiero co wyszedł!

Recenzje kolejnych tomów Kereta są o tyle średnio uzasadnione, że od zawsze pisze on krótkie utwory prozą, które wszyscy znają. Wszystkie mają rozpoznawalny styl. Ale zwyczaj jest taki, że nową książkę przywitać należy jakimś dłuższym komentarzem, więc niech tradycji stanie się zadość.

Keret rzeczywiście wydał w naszym kraju nowy zbiór opowiadań i przyjechał na zaproszenie wydawcy i Instytutu Książki do Polski. Spotkał się między innymi z członkami Dyskusyjnych Klubów Książki, a więc z gronem czytelniczym, które uchodzi za najbardziej dociekliwe. Niestety tym razem nie udało mi się być na jego wieczorach autorskich, ale przypomniało mi się moje pierwsze z nim spotkanie. Instytut Książki organizował wtedy nieistniejący już festiwal Pora Prozy. Keret odbył parę spotkań w Polsce w ramach tego festiwalu. Pierwsze z nich miało miejsce w Lublinie w Trybunale Koronnym. Współorganizująca jego wizytę biblioteka nie miała odpowiedniej sali, to jest takiej, która pomieściłaby już wtedy liczną grupę fanów pisarza. Stąd Trybunał Koronny. Mnie ta nazwa nic nie mówiła, ale jak dotarłem na miejsce, to zbladłem. Jest to miejsce, w którym odbywają się śluby i inne oficjalne uroczystości z dużym ładunkiem pompy i napuszenia. Duża przestrzeń z lustrami i ciężkimi żyrandolami, całą masą pozłacanych elementów – tak to zapamiętałem, odpowiednik Zamku Królewskiego w Warszawie. Na ślub być może idealne, ale na spotkanie z Keretem – koszmar.

Spotkanie zaczęło się od długiego wstępu Pawła Próchniaka. Z plikiem fiszek w ręku, na stojąco wygłosił on wykład pochwalny na cześć gościa. Gest skądinąd bardzo na miejscu, krytyk publicznie dzielący się swoim uwielbieniem i szczegółowym uzasadnieniem tegoż, ale w tej sytuacji wstęp ten jeszcze dodatkowo skrępował wszystkich. Na szczęście mały człowieczek, z potarganą ciemną czupryną, o niewyobrażalnie spokojnym spojrzeniu, powiedział na początek: „No to było wspaniałe, ale chyba na pewno nie o mnie”. Sala wybuchła śmiechem i balonik oficjałki pękł. I dalej było po keretowsku, to jest śmiesznie ze szczyptą egzystencjalnego smuteczku. Parę dni później nagrywałem z nim, wspólnie z Tomaszem Pindlem, jeden z pierwszych wywiadów do naszej audycji „Piątka z literatury”. Był to wtedy chyba nasz pierwszy raz poza studiem, średnio radziliśmy sobie ze sprzętem. Keret poproszony, by opowiedział nam o swoich pięciu ulubionych książkach, wybrał pięć tytułów Vonneguta. O ile dobrze pamiętam były wśród nich „Kocia kołyska”, „Rzeźnia numer pięć”, „Galapagos”, „Śniadanie mistrzów” i chyba „Sinobrody”. Nie da się tego sprawdzić, bo nacisnęliśmy jakiś zły guziczek i cały wywiad szlag trafił.

Tyle moich wspomnień. Są tacy, którzy mają ich znacznie więcej, jak choćby Paweł Smoleński od lat przyjaźniący się z Keretem. W wydanej właśnie książce „Balagan: alfabet izraelski” poświęca mu osobną literkę. Smoleński pisze o jego rodzinie, o pisarskich początkach, jak to kolega z uniwersytetu doradzał mu pracę naukową, no bo pisarz z niego nie będzie, a pewna dziennikarka nie chciała z nim rozmawiać, bo nie jest nikim specjalnym. Ale wspomina też o pisarstwie Kereta:

„Że jest wspaniałym pisarzem – wie cały świat; powiedziała mi o tym (jakbym nie wiedział!) funkcjonariuszka straży granicznej na lotnisku Ben Guriona i sam Salman Rushdie, a Salman wie, co mówi, i nie jest skory do komplementów. Etgar jest zwięzły w słowach, ma specyficzne poczucie humoru, absurdalne i nostalgiczne, właśnie jak z opowieści chasydów. Język wziął z ulicy, prosty, brutalny, czasem wulgarny, lecz przede wszystkim chropawy, bo rozwijający się i nowy dla wszystkich…”.

Nic dodać, nic ująć. Smoleński pisze też, że namawiał Kereta na coś większego, na powieść. Ten ostatni wzbraniał się, twierdząc, że nie umie. Mniejsza z tym, umie czy nie. Keretowi udawało się na dwóch stronach zmieścić sagę rodzinną, historię poznania się dwójki ludzi, zakochania i rozstania – na jednej, a trzydzieści lat pracy – w jednym akapicie. Po co mu powieść.

Tym razem opowiadania są jednak trochę dłuższe. Pojawia się w nich jak zwykle prawie wszystko, a przede wszystkim ludzie i dziwaczne relacje, jakie między nimi zachodzą. Mam wrażenie, że jest tu więcej niż dotychczas dzieci i ojcostwa – w obu wypadkach po keretowsku, jak obuchem przez łeb. Pojawiają się też sny. Jak wiadomo, nie ma nic gorszego w literaturze niż opisy snów, no chyba że to literatura à la Keret, wtedy jest duża szansa, że te sny nam się przyśnią. W tytułowym opowiadaniu nagle ktoś puka do drzwi, okazuje się, że to zbir, który chce wymusić opowiadania, chwilę później pojawiają się następni, w tym samym celu… Dalej już nic nie powiem, bo to byłby spoiler. Grunt, że nigdzie nie musimy pukać, książka już jest. Nowy Keret.

Książka:
Etgar Keret, „Nagle pukanie do drzwi”, przeł. Agnieszka Maciejowska, W.A.B., Warszawa 2012.

* Szymon Kloska, ojciec trzech córek, urzędnik (w Instytucie Książki), publicysta (w „Bluszczu”), recenzent (w TVP i RMF Classic).

„Kultura Liberalna” nr 182 (27/2012) z 3 lipca 2012 r.