Jacek Wakar
Hiszpania!
Półfinały były niespodzianką. Najpierw Portugalczycy stawili opór Hiszpanom, do zwycięstwa zabrakło im wyrachowania i kondycji. Potem Włosi wkręcili w ziemię Niemców, na co patrzyłem ze zdumieniem. Warszawski mecz oglądałem w zatłoczonej knajpie, w środku pikniku, jakim przez trzy tygodnie było Euro. Nie przyznawałem się, że za fantazję w poprzednich potyczkach, za młodość i za widowiskowość ściskam kciuki za Niemców, może poza mną po ich stronie były jeszcze ze dwie osoby. Reszta murem za Italią, która wyprawiała na boisku odległym o jakieś dwa kilometry rzeczy zupełnie niebywałe. Te dwa, może trzy kilometry to znak tych mistrzostw. Taki futbol tuż obok nas, tego nie było i wbrew marzącym o tym, że Polska za moment zorganizuje Mundial i Olimpiadę letnią jeszcze długo nie będzie.
W najmniejszym stopniu nie powinno to odbierać nam radości z wizerunkowego sukcesu i turnieju, i Polski przede wszystkim. Nie ma w tym żadnej propagandy – po prostu się udało. Po raz kolejny przekonałem się o tym we czwartek, gdy na ulice Warszawy wyszli kibice Włoch (szczęśliwi) oraz Niemiec (niepocieszeni). Doszli do tego Polacy i miasto ogarnął najpierw nieprzebrany tłum, a potem najprawdziwsza feta. Coś takiego widziałem przed laty we Francji, gdy ich drużyna wygrywała prawie wszystko. Bardzo przyjemne uczucie.
Nie sprawdziło się zatem moje formułowane tydzień temu przekonanie, że tym razem obejdzie się bez niespodzianek, to znaczy do finału awansują Hiszpanie i Niemcy, bo właśnie oni na to zasługują. Portugalczycy mogli sprawić sensację, Włosi to zrobili. Mój syn powiedział potem, że Niemcy to taka dziwna znakomita drużyna, której czegoś jednak w kluczowych chwilach brakuje. Najpierw są wspaniali, zmiatają rywali z boiska, a potem stają bezradni wobec niżej notowanego przeciwnika. Tak było teraz, choć Balotelli i spółka zagrali z ekipą Joachima Loewa jeden z meczów życia. Dzięki niemu, co dla mnie jest nie do końca zrozumiałe, Włosi stali się największymi bohaterami mistrzostw. To prawda, Niemcom nie dali dojść do słowa, ale w grupie nie zachwycali. Niczego im nie odbieram, ale finał pokazał dobitnie, gdzie jest w tym momencie Hiszpania, a gdzie reszta kontynentu. Inna sprawa, że rację mają ci, co przewidują, że za dwa lata podczas brazylijskiego Mundialu słynna Maracana zaleje się łzami. Bo ani Argentyna, ani tym bardziej Brazylia z tak dysponowanymi Hiszpanami nie będą mieć najmniejszych szans. A można przecież liczyć na Włochów, po kompromitacji będzie musiała pozbierać się Holandia, swoje brudy sprzątnie Francja, będą Portugalczycy, Chorwaci, Duńczycy, Rosjanie. Wszystkie te zespoły na Euro 2012 mogły, albo wręcz miały odnieść sukces. Jedni – jak Duńczycy i Chorwaci – zaprezentowali się wspaniale, inni – Rosja – odpadli na własne życzenie, mimo ogromnych możliwości. Mistrzostwa w Polsce i na Ukrainie udowodniły ponad wszystko, że piłkarska Europa trzyma się bardzo mocno. Dlatego często drażniły mnie komentarze tak zwanych ekspertów, zwierzających się, że ich zdaniem ktoś jest dobry, ale jednak rozczarowuje, drużyna wygrywa, ale w istocie nie do końca wiadomo dlaczego.
Najbardziej wdzięcznym celem ataków byli Hiszpanie. Ileż to razy słyszeliśmy, że są dobrzy, ale nudni, że w grze cierpią, że do finału w Kijowie się doczłapali. Oj, życzyłbym wszystkim sportowcom tak fatalnego stylu, takiego człapania po największych turniejach. Mało kto zauważył, że futbol dzisiejszy – chociaż na Euro oglądaliśmy jego jasne, ofensywne oblicze – to nie jest czysty spontan, a od ataków istotniejsza jest obrona. Poza tym, gdy do rozegrania jest sześć gier, lepiej nie stracić wszystkich sił w fazie grupowej, ale zostawić trochę na później. Hiszpanie grali więc dokładnie tyle, ile trzeba, by wygrać. Na koniec zaś pokazali futbol totalny. Taki, na jaki patrzy się z osłupieniem. Finał był ich tryumfem, manifestacją ich siły. Cztery bramki, a jedna ładniejsza od drugiej. Koniec z gadaniem, że tysiące podań wymienianych przez graczy zabija piłkę nożną, wreszcie ostateczny dowód, że La Roja może wygrywać nawet bez nominalnego napastnika. W niedzielę dopiero w ostatnim kwadransie pojawili się na boisku Torres i Mata. Pierwszy strzelił trzeciego gola. Czwartego zaś Torres sprezentował koledze z Chelsea. Nigdy nie miałem do blondwłosego Torresa atencji, uchodził po przejściu do londyńskiego klubu za bohatera najbardziej nieudanego transferu. Tymczasem podczas Euro odrodził się, a podanie do Maty, aby i on miał na mistrzostwach swoją bramkę, zrobiło na mnie takie samo wrażenie, jak słynny karny Pirlo z ćwierćfinału z Anglią. Gdyby sam strzelił, byłby samodzielnym królem strzelców. Ale on wolał zagrać inaczej…
Świetne to były mistrzostwa, zwieńczył je fantastyczny finał. Wracamy zatem do rzeczywistości, do życia w abstynencji od Euro. Zapewne sprawił to fakt, że byliśmy gospodarzami, ale na te trzy tygodnie futbol stał się wspólną sprawą. Interesował prawie wszystkich. Teraz powróci Lato, Piechniczek, polskie upiory, polskie porażki. Dlatego wcale nie zmartwiłbym się, gdyby co jakiś czas powtarzano finał z Kijowa. Choćby po to, aby pokazać, jaki może być futbol. Ten lepszy futbol. Piękniejszy.
* Jacek Wakar, szef Publicystyki Kulturalnej w Radiowej Dwójce.
„Kultura Liberalna” nr 182 (27/2012) z 3 lipca 2012 r.