Rafał Woś

Niemcy. Mistrz świata 2014

Hiszpania obroniła tytuł piłkarskiego mistrza Europy. Niby żadna to niespodzianka. A jednak. Bo mistrzem mieli zostać Niemcy. Tak wynika przecież z nieuchronnej logiki dziejów.

Najpierw argumenty czysto piłkarskie. Drużyna Joachima Löwa miała wszystko, naprawdę wszystko, co potrzebne do odniesienia sukcesu. Były wielkie piłkarskie indywidualności (Schweinsteiger, Lahm, Gomez czy Özil), głodny sukcesu kolektyw i uwielbiany przez publikę dobrze ubrany trener. Na dodatek pierwszy raz od niepamiętnych czasów Niemcy nie grali jak… Niemcy, to znaczy nie wymęczali zwycięstw po 1:0, strzelali dużo bramek i aż przyjemnie było na nich popatrzeć. Po ich stronie powinna być tym razem nawet humorzasta Fortuna, która tak bardzo skrzywdziła Bayern Monachium podczas majowego finału Ligi Mistrzów.

Ale Niemcy powinny były wygrać jeszcze z jednego powodu, a mianowicie nieubłaganych praw rządzących historią. Brzmi heglowsko i niemodnie? A jednak. Widać to doskonale, gdy nałoży się na siebie daty najważniejszych wydarzeń w powojennej historii Niemiec oraz sukcesów ich piłkarskiej reprezentacji narodowej. One po prostu się pokrywają!

W historii Republiki Federalnej są trzy kluczowe daty, które od czasu słynnego eseju Richarda von Weizsäckera zwykło się nazywać „godzinami zero”. To odpowiednio: 1949, gdy z wojennych zniszczeń powstały na zachodzie Republika Federalna, a na wschodzie NRD. Potem rok 1968, czyli lewicowa rewolta młodzieżowa, która zbiegła się w czasie z przejęciem władzy przez legendarnego socjaldemokratę Willy’ego Brandta. Wreszcie rok 1989, a więc upadek muru berlińskiego pociągający za sobą zjednoczenie. Jak do tej pory każda z tych godzin zero była połączona z futbolowym triumfem.

Punktualnie na pierwszą „godzinę zero” Niemcy zdążyć nie mogli. W piłkarskim mundialu w Brazylii (1950) jako parias moralny w ogóle nie wzięli udziału. FIFA dopuściła ich do gry dopiero w roku 1954, gdy mistrzostwa odbywały się na stadionach Szwajcarii. Tamte rozgrywki do dziś należą do zbioru najważniejszych niemieckich mitów narodowych. Pięknie tę legendę oddał kilka lat temu reżyser Sönke Wortmann, kręcąc pogodny film „Cud w Bernie”. Niemcy mieli wtedy naprawdę ciekawą ekipę. Ich trener, były członek NSDAP, Sepp Herberger prowadził drużynę narodową jeszcze przed i w czasie wojny. Tak, tak, Niemcy grali mecze (głównie z państwami neutralnymi) nawet wtedy, gdy Wehrmacht pustoszył pozostałą część kontynentu. W przerwach między spotkaniami Herberger jeździł od koszar do koszar i wyciągał co bardziej zdolnych piłkarzy z pociągów wiozących ich na front wschodni. Uratowany w ten sposób Fritz Walter został potem kapitanem reprezentacji i choć miał już 34 lata, poprowadził drużynę do triumfu w Szwajcarii w 1954.

Niemcy startowali na tamtych mistrzostwach z pozycji underdoga i już w fazie grupowej dostali srogą lekcję futbolu (wynik 3:8) od Węgrów, wielkich faworytów tego turnieju. Kiedy jednak dwa tygodnie później obie drużyny spotkały się w finale wynik brzmiał już 3:2 dla RFN. I wielka w tym zasługa Adiego Dasslera, założyciela firmy Adidas. Dassler, który przyjaźnił się z trenerem Herbergerem, skonstruował dla Niemców specjalne buty z wkręcanymi korkami. Ponieważ w dniu finału spadł deszcz i było ślisko, węgierskie gwiazdy niemiłosiernie się ślizgały, a Niemcy nie. W ten sposób złota Nike (tak nazywał się wówczas puchar świata) trafiła do Niemiec, stając się dla straumatyzowanego wojenną klęską narodu pierwszym namacalnym sukcesem po latach biedy i upokorzeń. Odczuwalne skutki tzw. cudu gospodarczego pojawiły się dopiero kilka lat później.

Na kolejny tytuł Niemcy czekali równo 20 lat. Był rok 1974. Inne były już Niemcy i ich drużyna. Nie była to już zbieranina paru kopiących piłkę prostaków. Wszystkim rządził charyzmatyczny Franz Beckenbauer, ze względu na rolę w drużynie zwany „Kaiserem”. Obok niego biegali długowłosi Günter Netzer oraz Paul Breitner, którzy nie ukrywali swoich towarzyskich i światopoglądowych związków z młodzieżową rewoltą 1968 roku. Breitner na przykład chętnie podkreślał, że jest… maoistą. Niemcy wygrali w finale z Holandią, a wcześniej, w słynnym meczu na wodzie we Frankfurcie, ograli najlepszą polską drużynę w historii (tym razem obie drużyny miały przepisowej długości korki).

Tamten sukces też znaczył dla Niemiec coś zupełnie innego niż triumf z roku 1954. Nie był już tylko okazją do manifestacji tłamszonych patriotycznych uczuć. Gdy dziś rozmawia się z przedstawicielami pokolenia ’68, podkreślają oni, że to właśnie wtedy piłka przestała być tylko głupią rozrywką tylko dla klas niższych. Przyznawanie się do tego, że się kibicuje, było przecież przejawem demokratycznego ducha i weszło na salony. Pozostaje na nich z resztą do dziś. Nieprzypadkowo pisarz Thomas Brussig napisał sztukę teatralną, która jest monologiem wschodnioniemieckiego futbolowego trenera. Burkhard Spinnen uczynił bramkarza literacką figurą. A akademik Klaus Theweleit wydał książkę pod tytułem „Bramka do świata. Piłka nożna jako model rzeczywistości”.

W 1990 r. sukces piłkarski przyszedł jeszcze bardziej punktualnie. Niecały rok po upadku muru berlińskiego Niemcy (po raz ostatni zachodnie) pod wodza Kaisera Beckenbauera (tym razem już w roli trenera) wygrały mundial we Włoszech. Jest taka scena w filmie „Good Bye, Lenin!”, gdy główni bohaterowie piją wino na dachu jakiejś berlińskiej kamienicy. Jest ciepła czerwcowa noc. Andy Brehme trafia z karnego i Niemcy pokonują w finale 1:0 Argentynę. Pierwszy fajerwerk wznosi się w powietrze po zachodniej stronie miasta. Zaraz dołączają jednak do niego strzały ze wschodniej części. Choć NRD jeszcze istnieje, to Berlin cieszy się już wspólnie. I jest to jedno z pierwszych doświadczeń kraju zrastającego się na nowo.

No a teraz co? Zgodnie z 20-letnim cyklem triumf powinien przyjść już w RPA w 2010. Ewentualnie teraz. Pytanie tylko, czy faktycznie mieliśmy już kolejną, czwartą niemiecką „godzinę zero”. Mieszkający w Berlinie publicysta „Gazety Wyborczej” Piotr Buras w wydanej w ubiegłym roku książce „Muzułmanie i inni Niemcy” przekonuje na przykład, że trzeba szukać jej nie tyle w jednej konkretnej dacie, co w pewnych procesach, takich jak: powstanie Niemiec wielokulturowych, przeniesienie stolicy do Berlina, wypłynięcie naszego zachodniego sąsiada na szerokie wody polityki międzynarodowej. Moim zdaniem nową „godzinę zero” da się jednak (z grubsza) wyznaczyć. Jest nią wybuch kryzysu w strefie euro (2010 rok) i pełne uników, ale jednak trwające godzenie się Niemiec z myślą, że pogłębienie integracji europejskiej jest nieuchronne i może nastąpić tylko  poprzez uwspólnienie długów. Wydarzenie takie jak powołanie Europejskiego Funduszu Stabilizacyjnego, bail-outy dla Grecji, Irlandii, Portugalii i Hiszpanii, czy pewnie przyszłe nadejście euroobligacji (w tej czy innej formie) to kolejny kamień milowy w historii Niemiec, po którym nic nie będzie już takie, jak wcześniej.

A jeśli tak, to sukces rzeczywiście powinien był przyjść teraz w Polsce i na Ukrainie. Skoro go nie było, to jest on po prostu nieuchronny w czasie mistrzostw świata w Rio w roku 2014.

* Rafał Woś, pracuje w „Dzienniku Gazecie Prawnej”. Choć (według Hłaski) „Niemcy to temat co najwyżej dla ślusarza”, pisze o Niemczech często i chętnie. Od kilku lat prowadzi w Fundacji Schumana (razem z Adamem Krzemińskim z „Polityki”) niemcoznawcze seminarium dla studentów Uniwersytetu Warszawskiego. Laureat Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej.

„Kultura Liberalna” nr 183 (28/2012) z 10 lipca 2012 r.