Jan Tokarski

Jak Gombrowicz i Mrożek? Lepsi!

Który to już raz wypowiedź jednego z celebrytów staje się pretekstem do dyskusji o zakresie wolności w naszej debacie publicznej? Po raz który słowa – na pierwszy rzut oka nierozsądne, powiedziałby ktoś nawet: chamskie – nadają rodzimej publicystyce posmak wielkiej debaty o uniwersalnych wartościach? Ileż to już razy obserwowaliśmy ten sam odwieczny, chciałoby się rzec, scenariusz: najpierw ktoś coś chlapnie, potem jedni wpadają w święte oburzenie, a inni – przeciwnie – bronią tych, co chlapnęli, jak niepodległości? Niejeden. I również debata, której świadkami byliśmy niedawno – nie miejmy złudzeń – nie będzie ostatnia. Słowem: nic nowego.

A jednak, jeśli przez chwilę się zastanowić nad sprawą, jest to zagadkowe zjawisko. Dwóch (jeśli wierzyć mediom) „satyryków” palnęło w jakimś radiu coś o Ukrainie i Ukrainkach. Mało to głupot ludzie opowiadają? Mało to mamy stacji radiowych? Mało sąsiadów? Po co więc stroić się w moralizatorskie szaty i rzucać starotestamentowe klątwy? Czemu – że sięgnę do nieprzebranego bogactwa potocznej i potoczystej mowy – jechać z grubej rury? Czy nie byłoby ze strony dziennikarzy, publicystów, komentatorów – ba, autorytetów! – rzeczą bardziej rozsądną sprawę przemilczeć? Niepowściągliwość nastoletnich 50-latków skontrastować z własną powściągliwością? Ich werbalną popędliwość własnym opanowaniem retorycznej chuci ośmieszyć? Szczeniacką wulgarność profesorskim spokojem zbyć? Otóż nie. Byłaby to – śmiem twierdzić – łatwizna. Więcej nawet: byłoby to niedopatrzenie. Jeszcze więcej: to by była zwykła ślepota.

Nie, nie chodzi mi o ślepotę na szowinizm, „mowę nienawiści” czy inne niebezpieczeństwa. Zupełnie nieistotna jest tu sprawa poprawności politycznej, chybione kazania o tym, jakich to reguł mamy się trzymać w naszym dyskursie publicznym, co jest właściwe, a co nie, co wskazane, a co naganne, za co mamy osoby publiczne chwalić, a za co ganić. Z punktu widzenia, który chcę tu zarysować, są to kwestie – nie waham się powiedzieć – wstydliwie przyziemne. W perspektywie, jaką otwierają przed nami bohaterowie porannych audycji owej radiostacji, uzasadnione jest nie tylko czysto intelektualne stwierdzenie, że wspomniane wyżej sprawy okazują się blade i nieciekawe. Uzasadniona jest postawa egzystencjalna, w ramach której odważnie, z podniesionym czołem, bez zażenowania (zawsze – o czym wiemy dzięki naszym herosom – zbędnego) mamy odwagę powiedzieć: „Wisi mi to”.

Otóż perspektywa, o którą mi chodzi, jest perspektywą – nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu – nieskończoności, perspektywą bezdenności, pełni, geometrycznej doskonałości. Rzeczy zazwyczaj dostępne nam jedynie pośrednio, odsłaniają się tu w swojej krystalicznej – niezmąconej żadną partykularną perspektywą, tradycją, światopoglądem ani (nie daj Boże!) kulturą – czystości. Nasi słynni „satyrycy” (których nazwisk, wyrytych trwale w szlachetnym kruszcu naszej epoki nie śmiem nawet wspomnieć) dali nam – co ja mówię, dają nam na co dzień, od lat nam dają – dostęp do platońskiego wymiaru rzeczywistości. Że jest to wymiar zwykłego chamstwa – to inna sprawa. Że cristallium, o którym tu mówię, to tylko cristallium umysłowej niemoty – mniejsza z tym. Nie bądźmy małostkowi. Nie traćmy z widoku rzeczy zasadniczych. Dostęp do transcendencji pozostaje w końcu dostępem do transcendencji.

I tylko szkoda, że nasi herosi – nie wiem, z jakich przyczyn, w końcu o środowiskowy konformizm, a już w żadnym wypadku o poczucie zażenowania własnym zachowaniem bym ich nie posądzał – szkoda więc, że zaczęli się tłumaczyć, wyjaśniać, swoje słowa w szerszy kontekst wpisywać. Szkoda, bo kto myśli, że podnoszą w ten sposób swoje zachowanie do jakieś wyższej aniżeli rzeczywista rangi, że się puszą, że do popisu chamstwa epilog w postaci popisu arogancji dodają – otóż kto tak myśli, myli się potwornie. Ruch, owszem, ma tu miejsce, ale nie jest to ruch wznoszący, lecz opadający; nie wzlot to, ale upadek. Kiedy nasi bohaterowie tłumaczą, że – zgodnie z tradycją Mrożka i Gombrowicza – przybrali tylko na chwilę maskę polskiego chama; że w słowach ich dźwięczała subtelna ironia, nie zaś nachalna ekspresja tego, czym są w najgłębszych pokładach swych jestestw; więc kiedy tak mówią lub kiedy mówią tak ich – wcale nie tak nieliczni znowu – obrońcy, nie jest to podnoszenie całej sprawy do jakiegoś wyższego wymiaru, lecz przeciwnie: jej degradacja. Bo choć Gombrowicz i Mrożek wiszą wysoko na nieboskłonie polskiej kultury, nasi herosi znajdują się wyżej jeszcze – nie w jego (nieboskłonu) łuku, ale hen, ponad nim, tam, gdzie dotąd dosięgnąć można było tylko myślą, a teraz (nie, teraz już nie, audycję przecież zdjęto) również uchem, przekręcając gałkę radia: w transcendencji.

* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.

„Kultura Liberalna” nr 183 (28/2012) z 10 lipca 2012 r.