Grzegorz Tomicki 

Transas, narkos i burriers, czyli w narkoświecie Buenos  

Książki na temat świata przestępczego – określenie „półświatek” wydaje się raczej nieadekwatne – to z reguły swego rodzaju tłumaczenia z obcego na nasze. Stosując kategorie i kryteria funkcjonujące w języku „zdrowej”, niepatologicznej, prawomyślnej części społeczeństwa, starają się one opisywać rzeczywistość, w której obowiązują zupełnie inne dyskursy, a więc inne sposoby porządkowania doświadczeń. Często epatują odbiorcę tym, co ekscesywne, bulwersujące i zwyrodniałe; co reprezentuje tę drugą, gorszą, „ciemną” stronę ludzkości, którą należy stanowczo potępiać i poddawać represjom.

Książki takie (lub filmy) zalecają się niekiedy do odbiorcy obrazami atrakcyjnego rzekomo „zła”. Zwłaszcza jeśli przeciwstawia się ono jakiemuś innemu złu i występuje w roli karzącej ręki sprawiedliwości, której bezwzględne działania dają upust naszym wypieranym – jako etycznie nagannym – pragnieniom, by złych ludzi spotykały naprawdę złe rzeczy, a nie humanitarna resocjalizacja czy, nie daj Boże, terapia.

Tajniki umbandy

Z czymś radykalnie odmiennym mamy do czynienia w przypadku książki „Ja, transa” argentyńskiego pisarza chilijskiego pochodzenia Cristiana Alarcóna. Wprowadza nas ona od razu – bez wstępnych objaśnień – w sam środek świata narkobiznesu w jednej z dzielnic na przedmieściach Buenos Aires. W książce nosi ona nazwę Villa del Señor, ale imiona bohaterów oraz współrzędne czasu i przestrzeni zostały „zmodyfikowane lub pominięte”, jako że celem autora nie jest „współpracowanie z władzą sądowniczą ani policją”. Jego pierwszą zasadą jest nieszkodzenie osobom, które zgodziły się opowiedzieć mu swoje historie. Jak się wydaje, nie ma też zbytniego zaufania do funkcjonariuszy państwowych.

Pomimo „przestępczego” tematu reporter nie zaczyna z grubej rury – co mu się chwali – od zabójstw ani przemocy, ale od dnia powszedniego tych spośród swoich bohaterów, z którymi nawiązał stosunki najbardziej zażyłe. Dlatego może opisywać ich życie z ich własnej perspektywy, z której to nie tyle oni naruszają prawo i stosują przemoc, łamiąc reguły społecznego współbycia, ile to prawo, przemoc oraz sytuacja społeczna wkraczają w ich egzystencje, wymuszając stosowne reakcje.

Początek prezentuje się iście powieściowo. Narrator-autor bierze udział w nocnym, magicznym rytuale: „Alcira naciąga żółtą satynę na deskę, jakby nakrywała obrusem ołtarz. Zamówiła wykonanie drewnianej płyty, o co prosiła mai, okazałej postury kobieta, która od kilku miesięcy odkrywa przed nią tajniki umbandy”. Autor nie objaśnia jednak, kim lub czym są mai ani umbanda, kim jest Alcira i o jaki rytuał dokładnie chodzi. To wyjaśni się później.

Dalej jest równie powieściowo. Oddając głos kolejnym bohaterom, Alarcón – niczym Mario Vargas Llosa – serwuje ich monologi w trybie in medias res, często bez dodatkowych narracyjnych komentarzy, tak że o tym, kto mówi w danym momencie, musimy wnioskować wyłącznie z toku rozmów. Na przykład: „Jeśli tylko się chce, można odmienić swoje życie, powtarzam sobie. Wyobraź sobie, człowieku, że jedna moja kuzynka miała telewizor i trzeba było ją prosić, żeby dała pooglądać”. Dopiero po jakimś czasie orientujemy się, że opowiada Teodoro, jeden z głównych bohaterów książki, bezwzględny narko, którego zarys charakteru – podobnie jak innych osób – objawi się nam stopniowo jako iloczyn kilku, nie zawsze ze sobą zgodnych, opowieści snutych z różnych perspektyw.

Poszczególne historie komponowane są w spójną całość z zastosowaniem inwersji, retardacji oraz odpowiedniego suspensu – z akcentem na końcową scenę masakry w święto Chrystusa Pana Cudów, rodem z „Ojca chrzestnego” (zderzenie sacrum z profanum). Z tą różnicą oczywiście, iż jest to pełnokrwisty reportaż, w którym autor nie pozwala sobie na fabularne amplifikacje czy psychologiczne domniemania. Oddając zazwyczaj głos bohaterom, od siebie dodaje wyłącznie to, czego oni powiedzieć nie mogą lub nie chcą, a co stanowi informację pewną, mającą potwierdzenie w faktach. Książka pozbawiona jest też jakichkolwiek publicystycznych wtrętów. Autor nikogo nie ocenia, opisuje po prostu kawałek swojego doświadczenia, interpretacje i wnioski pozostawiając czytelnikom.

Strategia dilera-desperata

Podczas czterech lat dziennikarskiego śledztwa Cristian Alarcón zdołał poznać realia narkobiznesu w Villa del Señor w stopniu, którego mogłaby mu pozazdrościć armia miejscowych prokuratorów i policjantów – nierzadko zresztą w handel narkotykami tak czy inaczej (korupcja, konsumpcja) uwikłanych. Jego zażyłość z klanem Alciry posunęła się nawet do tego, że został, mimo długotrwałych oporów, ojcem chrzestnym jednego z jej synów. Ona też, jako transa (handlarka detaliczna, w odróżnieniu od grubych ryb, czyli narkos, którzy są jednocześnie capo), zapoznawała go z logiką tego świata, a „logika handlu narkotykami odpowiada logice wojny”, o czym książka wielokrotnie przekonuje.

Biznes narkotykowy w opowieściach osób, które się nim parają, przedstawiany jest najczęściej nie jako wybór drogi życiowej, lecz nieuchronny los czy konieczność, jedyna możliwa strategia przetrwania w zdominowanym przez przemoc świecie. Jeśli jest mowa o wyborze, to jest on wyborem jedynym, podejmowanym niejako automatycznie: „Denis był nastolatkiem, gdy musiał się pilnować, żeby nie wypatrzyli go terroryści. Zadbał o siebie, wybierając, bez chwili namysłu, działalność z użyciem przemocy. We własnym zakresie. Działalność dającą szybki zysk. Biorę, mam. Gorąca forsa”.

W toku lektury zarysowuje się przerażająca w swej radykalności opozycja: albo idziesz na całość, handlujesz i zabijasz, więc masz władzę, szacunek i pieniądze, albo jesteś nikim i umierasz z głodu lub giniesz. Nie ma żadnej drogi pośredniej, umiarkowanego, niekonfliktowego i wyzbytego wygórowanych ambicji zarobkowania w tym biznesie: „Żeby przetrwać w interesie, utrzymać się na danym obszarze na przyzwoitym poziomie i zapewniać sprzedaż, potrzeba jest kontrola nad terytorium. Jeśli pojawi się coś, co zagraża tej kontroli, gdy ktoś odważy się naruszyć granicę, rozwiązanie jest tylko jedno: trzeba go zabić”. Ambicja jako główna motywacja do osiągnięcia sukcesu wyklucza jakiekolwiek współczucie dla tych, którzy pozostają poza układem: „Ktoś mógłby poczuć litość dla tych ludzi, ale, widzi pan, jeśli w interesie nie ma ambicji, zapomnijmy o sukcesie. Bez tego po co w to wchodzić? To ambicja kręci biznesem. Jest jak paliwo, ogień, bez którego nie zapali się ogniska, musi się tlić cały czas”. Z konieczności zatem, nie z wolnej woli, przyjmuje się zazwyczaj strategię dilera-desperata, właściwą grupom narkotykowym, które rosną w siłę, bazując na desperackiej (kompensacyjnej) ambicji i bezwzględności, żeby ostatecznie same zostać usunięte przez innych, jeszcze bardziej ambitnych i zdesperowanych.

Kto zatem nie idzie do góry, dosłownie po trupach, ten wypada zupełnie z obiegu, co oznacza nie tylko brak możliwości zarobkowania, ale i zupełną degradację w hierarchii społecznej ważności: „Z tym interesem nie może się równać absolutnie nic. Być w nim to mieć wszystko. Wypaść z niego to wszystko stracić”. Zaczyna się zawsze na małą skalę, po czym nie ma już odwrotu: „jak się zacznie, to się kręci, cóż poradzić” – twierdzi Teodoro. Wtóruje mu Alcira, która aby zapewnić byt rodzinie, handluje nawet wtedy, kiedy trafia do więzienia: „zaczniesz handlować, zawsze będziesz handlować”.

Ciało, flaki, żołądek

Okrutna i niewygodna prawda jest taka, że angażując się w narkobiznes, zyskuje się wszystko, co w życiu społecznym najbardziej pożądane: władzę, szacunek, pozycję, akceptację, niezależność, pieniądze itd. Rezygnując z tej drogi, nie zyskuje się nic, nawet czystego sumienia, albowiem pozostaje wina, iż nie zapewniło się godnego życia rodzinie, dzieciom, najbliższym. A zginąć od kuli w takiej dzielnicy jak Villa del Señor może każdy, w każdej chwili, jak pokazuje zwłaszcza ostatnia z opisanych masakr.

Narkobiznes organizuje również życie społeczne według przejrzystego systemu wartości:: ci są na górze, tamci na dnie; tu atrakcyjny świat, tam ludzkie bagno. Dotyczy to wszystkich aspektów życia, także tych najbardziej intymnych. Być może najlepiej wyrażają to słowa pasterza lokalnej, gorliwie wierzącej społeczności, księdza Artemia, którego nie tyle przerażają sposoby, w jaki zwykło się rozwiązywać konflikty w dzielnicy, ile obowiązująca w niej ekonomia miłości: „Wydaje się, jakby miłość nie zależała od tego, jakim się jest człowiekiem, tylko od tego, jakie ma się sportowe buty, motor czy samochód”.

Gdzieś poza sferą refleksji – a już na pewno empatii – transas i narkos sytuują się burriers (połączenie hiszpańskiego burro – osioł, i francuskiego courrier), „mulice”, biedota, która za tysiąc peso przemyca we własnych wnętrznościach drogocenny towar: „Jedyne, czym dysponują, to własne ciało, flaki, żołądek. Tyle mają do zaoferowania, tak jak my, pan czy ja oferujemy nasze doświadczenie”. Własne ciało, flaki, żołądek – nagie życie co się zowie. Czy można jeszcze bardziej zredukować ludzką egzystencję? 

Burriers wraz z milionami uzależnionych ludzi na całym świecie stanowią „najsłabsze ogniwa łańcucha”, które podporządkowują się systemowi, aby zapewnić mu przetrwanie. „Komórki rodzinne. Komórka w organizmie musi żyć” – twierdzi Alcira, która z podziwu godnym heroizmem walczy o utrzymanie się w interesie, by zapewnić godziwy byt sobie i swoim najbliższym. Dla osiągnięcia tego gotowa jest zabić.

* Grzegorz Tomicki, poeta, krytyk literacki, publicysta. Stale współpracuje z miesięcznikiem „Odra” oraz kwartalnikiem „FA-art”.
** Śródtytuły pochodzą od redakcji.

Książka: 

Cristian Alarcón, „Ja, transa”, przeł. Marcin Sarna, Karakter, Kraków 2012.

„Kultura Liberalna” nr 183 (28/2012) z 10 lipca 2012 r.