Komentarz do tekstu Michała Szułdrzyńskiego „Obraza uczuć to nie bluźnierstwo” [link]
Z wywiadem przeprowadzonym przez Karolinę Wigurę z Timothym Gartonem Ashem polemizował – w poważnym i zasługującym na szacunek stylu – Michał Szułdrzyński. Poniższe notatki są z kolei polemiką z Szułdrzyńskim, a zatem pośrednią obroną tez Asha. Autor krytyki wysuwa cztery argumenty przeciw niemu, żaden z nich nie jest jednak przekonujący.
Po pierwsze Szułdrzyński odrzuca prognozę, że „Polska będzie w przyszłości tak wielokulturowa, jak Wielka Brytania”. Zdaniem polemisty na przeszkodzie stoją zarówno względy geograficzno-polityczne, jak i językowe oraz kulturowe; przemawiają one łącznie za tym, że Polska dziś, jak i w przewidywalnej przyszłości, będzie dużo bardziej „homogeniczna”. Być może Szułdrzyński ma rację – ale co z tego wynika? Dlaczego homogeniczność (także religijna – bo o nią tutaj chodzi) ma przemawiać na rzecz ochrony uczuć religijnych za pomocą prawa? Stoi za tym, jak się wydaje, niewypowiedziana, ale bardzo często przyjmowana przesłanka, że w kraju homogenicznym religijnie ochrona religii jest bardziej zasadna niż religii w krajach pluralistycznych religijnie. Jest dokładnie na odwrót – właśnie tam, gdzie istnieje silna religia dominująca, ochrona wolności religijnej (w tym także wolności od religii i wolności nieskrępowanego mówienia o religii) jest specjalnie potrzebna, gdyż tam właśnie zagrożenie dla wolności wypowiedzi, np. osób krytykujących religię, jest najwyższe. Analogicznie – w społeczeństwach wysoce religijnych (jak np. w USA) ścisły rozdział religii od państwa jest bardziej potrzebny niż w społeczeństwach wysoce zlaicyzowanych, jak w Wielkiej Brytanii czy w państwach skandynawskich, które mogą sobie pozwolić na podtrzymywanie (anachronicznego, rzecz jasna) prawnego ustanowienia religii państwowej, skoro religia tak niewiele tam znaczy w życiu społecznym. Analogicznie jest ze spektrum homogeniczność–pluralizm. Im bardziej pluralistyczna religijność, tym mniejsze niebezpieczeństwo, że jedna religia wywrze nadmierny wpływ na wolność wypowiedzi swych oponentów, bo wpływy rozmaitych religii często się wzajemnie znoszą. I odwrotnie, w systemie religii dominującej taka groźba – jak dobrze wiemy – jest dużo bardziej realna. A zatem pierwszy argument Szułdrzyńskiego przemawia przeciw prawnej ochronie uczuć religijnych, a nie na jej rzecz.
Argument drugi dotyczy charakteru polskiego unormowania obrazy uczuć religijnych, a mianowicie tego, że chroniona jest nie tyle religia chrześcijańskiej większości, ile karane jest „znieważenie przedmiotu lub miejsca kultu” jakiejkolwiek religii. Jak pisze Szułdrzyński: „Zdemolowanie kościoła, cerkwi, bożnicy czy kaplicy zielonoświątkowców podpada pod ten sam paragraf [czyli Art. 196 Kodeksu karnego – przyp. WS], choć liczba wyznawców każdej z tych religii jest nieporównywalna”. Zauważmy na początek, że „zdemolowanie kościoła, cerkwi, bożnicy czy kaplicy” może – i powinno – być karane bez względu na aspekt religijny. Do tego nie jest potrzebny (a nawet zapewne nie jest relewantny) przepis o ochronie uczuć religijnych, tak samo jak spalenie siedziby partii politycznej nie podpada pod przepisy dotyczące ochrony działalności partii. Pozostawmy jednak na boku niefortunny przykład podany przez Szułdrzyńskiego i skupmy się na nie-dyskryminacyjnym aspekcie polskiej konstrukcji ochrony uczuć religijnych.
To prawda, że (przynajmniej na papierze) ochrona ta nie uprzywilejowuje uczuć wyznawców religii dominującej, ale chroni uczucia wyznawców wszelkich religii. (Dodajmy: wszelkich religii uznanych, gdyż roszczenia wyznawców religii nieuznawanych, zwanych pogardliwie „sektami”, a zatem dyskryminowanych przez państwo stojące tu bezwstydnie po stronie religii potężniejszych, zostaną oczywiście zignorowane. To odrębny i poważny problem, ale zostawmy go tu na uboczu). Nie jest to jednak żadna pociecha dla obrońcy wolności wypowiedzi przed cenzurą wynikającą z prawnej ochrony uczuć religijnych: fakt, że wolność ta będzie nie-dyskryminacyjnie ograniczana, nie jest powodem do radości. Wprost przeciwnie, oznacza tylko, że będzie więcej powodów do samoograniczania się i lęku przed karą, gdyż można pójść do więzienia nie tylko za obrazę chrześcijan, ale także muzułmanów, zielonoświątkowców czy buddystów. Czyli, z punktu widzenia ilościowego, ograniczenie jest jeszcze bardziej drastyczne.
Trzeci argument Szułdrzyńskiego jest tak osobliwy, że przytoczę go in extenso, by niczego nie wypaczyć. Wychodząc od przykładu skazania Dody za (prostackie i głupie skądinąd) stwierdzenie, że autorzy Biblii byli „napruci winem”, Szułdrzyński kontynuuje:
Ta wypowiedź miała charakter publiczny i – zdaniem sądu – stanowiła znieważenie przedmiotu kultu, jakim jest – nie tylko zresztą dla chrześcijan, bo w równym stopniu i dla żydów, Biblia. Właśnie istnienie stosownego zapisu w Kodeksie karnym pozwala sędziom ważyć racje i każdorazowo ustalać, czy doszło do obrazy na tle religijnym, czy też nie. I choć w polskim systemie prawnym teoretycznie nie istnieje instytucja precedensu, to jednak takie wyroki za każdym razem wywołują debatę o granicach wolności wypowiedzi, wolności ekspresji artystycznej z jednej strony, a z drugiej – o ochronie uczuć religijnych wyznawców różnych religii. Orzeczenia sądów plus debata polityków, dziennikarzy, autorytetów są właśnie elementem tej dyskusji, która wydaje się właściwa społeczeństwom demokratycznym. Brak takiego przepisu w Kodeksie karnym paradoksalnie taką debatę by wykluczył. I można wątpić, czy wolność wypowiedzi na tym by skorzystała.
Wystarczy zrekonstruować strukturę tego argumentu, by przekonać się, jak jest absurdalny: istnienie pewnego zakazu pozwala sądom ważyć racje i stwierdzać każdorazowo, czy w danym kontekście doszło do jego przekroczenia, zaś nam – obywatelom, publicystom i politykom – daje możliwość debaty na ten temat, a debata jest przecież ważna dla społeczeństwa demokratycznego. Innymi słowy, im więcej zakazów, tym lepiej dla demokracji: sądy mają wtedy więcej okazji, by ważyć racje, a obywatele, by sobie dyskutować. Zaś brak tych zakazów uniemożliwia dyskusję nad nimi (bo nie ma nad czym dyskutować), na czym ucierpi wolność wypowiedzi. Wprowadźmy więc, na przykład, przepis mówiący, że wszelkie niemoralne zachowania seksualne są karane pozbawieniem wolności. Sądy dopiero będą miały co ważyć, obywatele o czym dyskutować… No dobrze – litościwie na tym skończę.
Zostaje czwarty argument Szułdrzyńskiego – odwołuje się on „do swoistego paradoksu, który zawarty jest w myśli liberalnej”, a który ma polegać na tym (tu parafrazuję tezy Szułdrzyńskiego), że z jednej strony liberalizm pragnie być neutralny względem, np. religii (odrzucając możliwość oceny, która religia zasługuje na ochronę, a która nie ma nawet prawa nazywać się religią – por. przypadek scjentologii), a z drugiej strony – sam liberalizm jest „zawsze wartościujący, zawiera jakąś aksjologię”. Diabeł ukryty jest w słówku „jakąś”. Aksjologia liberalizmu (tu muszę bardzo upraszczać, bo przecież liberalizmów jest wiele) oparta jest na wolności wyboru, autonomii i swobodnej samorealizacji: taka aksjologia bynajmniej nie wyklucza neutralności w odniesieniu do rozmaitych, rozbieżnych wierzeń religijnych, światopoglądowych i ideologicznych. „Paradoks” jest wiec pozorny, gdyż liberalna aksjologia nie lokuje się na tej samej płaszczyźnie, co aksjologia religijna, lecz inaczej – nakazuje neutralność w odniesieniu do szczegółowych wyznań.
Dalej Szułdrzyński pisze: „W efekcie sam liberalizm zakłada istnienie pewnych tabu, a nawet swoistych bluźnierstw, istniejących także w społeczeństwach, które szczycą się swym multikulturalizmem – są to choćby potępienie kazirodztwa, pedofilii, absolutne odrzucenie zła Holocaustu i wiele innych”. Ale przykłady te są nieadekwatne do dyskusji o ochronie uczuć religijnych, gdyż liberalne uprawnienia, które stoją z nią w konflikcie, dotyczą przede wszystkim wolności wypowiedzi. Tymczasem przykłady Szułdrzyńskiego dotyczą nie tyle wypowiedzi, ile praktyk. „Absolutne odrzucenie zła Holocaustu”, oczywiste dla każdego myślącego człowieka, nie musi prowadzić do równie absolutnego odrzucenia prawa do zaprzeczania słowem i pismem prawdy o Holocauście czy nawet (bardziej kontrowersyjnie) wybielania go. Jest to jedna z najbardziej kontrowersyjnych spraw – także w łonie doktryny liberalnej – i bardzo wielu liberałów (przykładem Ronald Dworkin) jest przeciwnych karaniu za tzw. kłamstwo oświęcimskie. Bardziej generalnie, z faktu, że potępiamy i kryminalizujemy jakieś działanie (jak te przytaczane przez Szułdrzyńskiego), nie wynika dla liberała uzasadnienie karania za pochwalanie takiego działania: wolność wypowiedzi cieszy się większą ochroną niż wolność działań, których dane wypowiedzi dotyczą. Dlaczego tak jest, to temat na osobną rozmowę, ale tu wystarczy zauważyć, że przykłady liberalnych tabu podane przez Szułdrzyńskiego nie uzasadniają tezy o sugerowanym przez niego „paradoksie”, gdyż wcale nie są dowodem na odstępstwa liberalizmu od przywiązania do silnej ochrony wolności wypowiedzi – a to jest przedmiotem sporu o ochronę uczuć religijnych.
Na koniec, po sformułowaniu swych czterech kontrargumentów (jak widać – całkowicie nieudanych) wobec Asha, Szułdrzyński rysuje w kilku zdaniach konserwatywne credo, mające być pozytywną odpowiedzią na pytanie o normatywne podstawy ustalania „minimum wartości”, skąd ma wynikać kryterium osądzania, np. „co jest lepszą religią, a co gorszą, by odwołać się do słów Asha”. Ash oczywiście sięga po te słowa (o lepszej i gorszej religii), by wskazać na niesłuszność dokonywania takiej autorytatywnej, czyli władczej kategoryzacji przez państwo („Bo kto decyduje, że chrześcijaństwo jest poważną religią, a scjentologia nie? Dlatego jedyne, co pozostaje, to być bardziej konsekwentnym w naszym liberalizmie” – mówi Ash w rozmowie z Karoliną Wigurą), ale Szułdrzyński nie ma oporów i oznajmia: „Najbardziej przekonująca wydaje się odpowiedź różnego rodzaju konserwatystów: władza, system prawny i polityczny muszą znaleźć własne uzasadnienie i legitymizacje. Najlepszym źródłem legitymizacji jest zaś praxis – polityczne doświadczenie oraz wartości przekazane w tradycji społecznej i politycznej wspólnoty”. Te słowa pokazują, jak pusta normatywnie jest zawartość konserwatyzmu w wersji afirmowanej przez publicystę „Rzeczpospolitej”, bo ogłaszając, że legitymizacja musi być znaleziona wewnątrz zastanego systemu politycznego i prawnego, dokonuje rezygnacji z niezależnego myślenia normatywnego. Wartości zawarte w systemie prawnym i politycznym nie są przecież jego „własne”, przynależne jakiemuś spersonalizowanemu „systemowi”, ale są pochodną wartości obywateli, którzy – jak wiadomo – różnią się między sobą, a nadto nie zrzekli się prawa negatywnej oceny niektórych praktyk i wartości niesionych przez tradycję.
A skoro Szułdrzyński kończy cytatem z Preambuły do Konstytucji, mającym – jak pisze – zobrazować „ten konserwatyzm”, również ja zacytuję słynną formułę z Preambuły, określającą, że „My, Naród Polski” to „wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł”. I pierwsi, i drudzy powinni znaleźć równą ochronę prawną w ustawach zgodnych z Konstytucją – karanie tych drugich za obrażanie uczuć tych pierwszych stanowi przywilej groźny dla wolności wszystkich.