Łukasz Jasina
Zdolni synowie emigrantów, czyli o przebudzeniu etnicznej Ameryki w kinie. W hołdzie Ernestowi Borgnine
Producenci, reżyserzy i scenarzyści Hollywood – w tych zawodach zawsze spełniał się amerykański mit. Biedny imigrant z Europy Środkowo-Wschodniej, taki jak L.B. Mayer czy bracia Warnerowie, mógł przyjechać do stanów i stać się filmowym „mogołem”.
Z aktorami bywało już jednak nieco inaczej. Do Ameryki przybywały wprawdzie europejskie gwiazdy, takie jak Marlena Dietrich, Greta Garbo czy Pola Negri, ale sytuacja potomków emigrantów, którzy urodzili się już w Stanach Zjednoczonych i wywodzili ze słowiańskiej, włoskiej czy żydowskiej rodziny, była nie do pozazdroszczenia. Jeszcze w latach 30. i 40. musieli zmieniać nazwiska na brzmiące bardziej po „amerykańsku”, a ich „etniczność” zaczęła się przebijać dopiero w latach 50. Jak przebiegał ten proces? Czy tylko trudności z wymową miały tu znaczenie? Do zastanowienia się nad nim skłania niedawna śmierć Ernesta Borgnine. Razem z innymi emigrantami: Karlem Maldenem-Sekulovicem oraz Kirkiem Douglasem-Demskim, stał się nie tylko symbolem kina lat 50., ale też odmienił styl amerykańskiego aktorstwa. Jak udało im się wypłynąć mimo problemów Hollywood z etnicznością?
Nowy aktorski świat
Pierwszym zajęciem biednych emigrantów, którzy przybywali do Stanów Zjednoczonych przez Ellis Island, raczej nie było zajmowanie się aktorstwem. Oczywiście zdarzały się wyjątki – pochodzący z artystycznych rodzin Sydney Lumet czy urodzony we Lwowie Paul Muni. Większość biednych przybyszów, którzy nie znali smaku sceny jidysz z Warszawy czy Lwowa, zaczynała jednak budowanie swojej egzystencji od działań mniej ekstrawaganckich. Tacy byli państwo Demscy – Żydzi z kresów dawnej Rzeczypospolitej, którym w roku 1916, już w Nowej Anglii, urodził się syn Issur, znany dzisiaj jako Kirk Douglas. Tacy byli także państwo Borgnine, których urodzony w 1917 roku syn, Ermes Effrone, zrobił karierę jako Ernest. Z kolei państwu Sekuloviciom, którzy z Serbii trafili do miasteczka Gary w Indianie, urodził się w roku 1912 syn Mładen. Po czterech dekadach miał on zrobić karierę jako Karl Malden.
Cała ta trójka miała się stać w latach 50. symbolami nowego aktora popularnego – inteligentnego twardziela rywalizującego z innym symbolem, wrażliwym Marlonem Brando. Brando i Douglas zdobyli status supergwiazd połączony z powszechnie pozytywną opinią o ich aktorstwie i intelekcie. Malden i Borgnine, choć uhonorowani Oscarem, może i nie zdobyli podobnej popularności, ale nie sposób opisywać zmian w amerykańskim kinie bez analizy roli Borgnine w „Martym” lub kreacji Maldena w „Tramwaju zwanym pożądaniem”.
Kraina zmienionych nazwisk
Amerykańską kinematografię tworzyli w dużej mierze żydowscy producenci – rodem ze Środkowo-Wschodniej Europy, ale wypracowany przez nich wzorzec aktorstwa dowodził raczej zwycięstwa antysemityzmu i rasizmu. Murzyn był zazwyczaj kimś głupszym, co widać w „Przeminęło z wiatrem” (1939), Latynos bywał symbolem zła pokonywanym przez „waspowskiego” Johna Wayne’a, a Słowianie, Włosi czy Żydzi pojawiali się na ekranie dość folklorystycznie. Jeden Al Jolson i jego „Śpiewak jazzbandu”, opowiadający o wyjściu z getta, nie zmienił sytuacji. Trudno się więc dziwić, że Paul Muni i Edward G. Robinson zrobili karierę dopiero po zmianie nazwisk.
Włosi mieli zresztą w tej kwestii większe szczęście od Żydów i Słowian. O ile „Demski” musiał się stać anglosaskim „Douglasem”, a „Sekulović” – germańskim „Maldenem”, o tyle Capra czy Borgnine nazwiska raczej nie zmieniali (choć i tu trafił się wyjątek – niejaka Anna Maria Italiano musiała się stać Ann Bancroft). Nie tylko brzmienie prawdziwych nazwisk wyróżniało Douglasa, Maldena i Borgnine na tle dotychczasowych gwiazd Hollywood – mieli za sobą także inne wykształcenie: dwaj pierwsi wyższe studia, a Malden wyszedł nawet ze studia Lee Strasberga – pierwszej prawdziwej amerykańskiej szkoły aktorskiej stosującej metodę Stanisławskiego. Borgnine wprawdzie spędził dziesięć lat w marynarce wojennej, ale już po zakończeniu wojny szlifował aktorski kunszt na scenie prestiżowego teatru w Virginii. Żaden z nich nie planował stać się gwiazdą – najpierw stawali się aktorami. Z rodzinnego domu wynieśli etos pracy i przebicia się w świecie dzięki zdolnościom, a nie byciu celebrytą.
Bunt przeciw WASP-om
Początek lat 50. przyniósł w Stanach Zjednoczonych zapotrzebowanie na aktorów w typie inteligentnym – po wojnie wszak nikt już nie wierzy w dżentelmenerię ludzi pokroju Melvyna Douglasa. Nowe pokolenie kształtowało się w świecie innych wartości – nie spędzało już czasu w klubach; ideałem jest silny mężczyzna budujący domek na przedmieściu, który przeszedł swoje podczas inwazji w Europie lub gdzieś na Marianach. Powracający żołnierze – Amerykanie w pierwszym i drugim pokoleniu – nie chcieli już oglądać na ekranie ulizanych i przystojnych WASP-ów, takich jak Ronald Reagan czy Errol Flynn. Uroda i jej kanon bywają zmienne – na początku lat 50. złamany nos Douglasa zastępuje zatem szelmowski uśmieszek Gable’a.
Hollywood zaczyna cenić ambitniejsze produkcje: Ameryka lat 50. zmaga się problemami społecznymi z trudem maskowanymi przez powojenną prosperity. Na razie nie są to wprawdzie wielkie ruchy rewolucyjne ani demaskacja gigantycznych spisków, ale opowieści o małych problemach zwykłych ludzi. Warto tu wspomnieć oczywiście filmy Elii Kazana (również imigranta), ale chyba najciekawszym przykładem zaczątków kina społecznego jest na poły epicka opowieść o poszukującym uczucia brzydkim rzeźniku z Bronxu – „Martym” (1955). Wyreżyserował go Delbert Mann, a wyprodukował Kirk Douglas w swojej firmie „Bryna Productions”, której nazwę dedykowano matce Douglasa – biednej żydowskiej emigrantce, która nigdy nie nauczyła się porządnie angielskiego.
Dzieci imigrantów wniosły do kina nową wrażliwość – wywodziły się ze społecznych nizin i widziały Amerykę jako pełną niesprawiedliwości niedostrzeganych z wysoka. Wiedzieli jednak, że demokracja i amerykański styl życia są czymś, o co należy walczyć. Pesymizm mieszał się u nich z wiarą w lepszą przyszłość. W kinie wcześniej umiał to robić tylko Frank Capra – emigrant z Sycylii; teraz takich jak on było więcej.
Nowa elita imigrantów
Kariery Douglasa, Borgnine i Maldena trwały przez wiele lat i nie składały się z wyłącznie z kolejnych ról w filmach i serialach. Angażowali się w działalność obywatelską, promowali amerykańskie wartości w kraju i zagranicą, a Borgnine występował nawet jako clown podczas karnawałowej imprezy w Chicago (i to przez trzydzieści lat). Robił to oczywiście charytatywnie – dochód przeznaczał dla biednych chicagowskich dzieci; odwdzięczał się ludziom z nizin, takim jak on.
Pomimo etnicznej odrębności chcąc nie chcąc stawali się symbolami Ameryki dla przeciętnego widza oglądającego: „Parszywą dwunastkę”, „Ulice San Francisco” czy „Pojedynek w Coralu O.K.”. Oni sami podkreślali jednak swoje etniczne pochodzenie na długo przed sukcesami Streisand, Hown, Pacino czy De Niro. Pokolenie, które przyszło po Borgnine i Maldenie, eksponowało już bowiem swoją etniczność w sposób otwarty. Włoskie pochodzenie Pacino czy żydowskie korzenie Streisand stały się dla nich źródłem inspiracji. Nikt z nich nie musiał zmieniać nazwisk; emigranci stawali się już wtedy nowa amerykańską elitą.
Ale w osiągnięciach pokolenia następców może jednak czegoś zabrakło – wrażliwości, wiary w Amerykę i tego, co mają ci, którzy muszą się przebić: wiary w zmianę. Tego obrazu Stanów Zjednoczonych pełnego uczciwego pesymizmu i autentycznego optymizmu, jaki zawdzięczamy rolom Borgnine i jemu podobnych, nie da się zapomnieć. I to jest ich wielka zasługa.
*Łukasz Jasina, doktor nauk humanistycznych, członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Mieszka w Hrubieszowie.
„Kultura Liberalna” nr 185 (30/2012) z 24 lipca 2012 r.