Obudziły prąd kontrreformacji, który na razie może sączy się tu i ówdzie cienkim strumyczkiem, ale konsekwentnie przybiera na sile. Trzeba zaznaczyć, że nie musi to być ukierunkowany ideologicznie czy politycznie prąd – jak my ich z lewa, to oni nas z prawa. W wielu kwestiach – być może. Zasadniczo chodzi jednak o mandat do debatowania nad tym, co dzieje się z tym krajem, i pęknięcie, które przebiega między władzą i obywatelami.
Not in my backyard
Jako obywatele jesteśmy mieszkańcami państwa zarządzanego przez tych z nas, którzy odbili się na wyborczej trampolinie w stratosferę partyjnej polityki i stamtąd regulują wiele sfer życia społecznego. Do niedawna opór przeciw manewrom w stratosferze przyjmował formę indywidualną lub branżową. Wkurzonym górnikom rzucającym czym popadnie w drzwi Kancelarii Prezesa Rady Ministrów czy miasteczku pielęgniarek łatwo przypisać grupowe interesy i zneutralizować je interesem ogółu. Od kilku lat jednak zorganizowani obywatele wytrwale odpowiadają na niektóre pomysły władzy: nie na naszym podwórku.
Przy czym to „nasze podwórko” nie jest branżowe ani indywidualne – wyspecjalizowaliśmy się w udowadnianiu, że rozciąga się ono ponad i między granicami tego kraju. Na dodatek tych zorganizowanych obywateli zaczęli obserwować, słuchać i czytać tzw. zwykli ludzie, którzy pomału rozumieją, że ich prywatne podwórko jest częścią jeśli nie globalnej, to przynajmniej ogólnopolskiej wioski. Jako społeczeństwo przechodzimy fazę burzy i naporu.
Ustawmy tabor w krąg
Patrząc na to zjawisko jako na proces, który ma nas doprowadzić do miejsca, w którym społeczeństwo zdefiniuje na własny użytek, co to znaczy, że „zgodnie z art. 4 Konstytucji władza zwierzchnia należy do narodu” – nie mogłoby być lepiej. Edwin Bendyk w swej książce „Bunt sieci” cytuje za Michelem Wieviorką, że milcząca większość przez swą bierność wcale nie stabilizuje systemu społecznego – poprzez brak wyrażania gniewu pozbawia władzę możliwości zarządzania konfliktem. Długo można myśleć nad prawdziwością tego stwierdzenia, bo konflikty, w których ujawniają się wartości, zdarzają nam się ostatnio co tydzień. Dlaczego zatem władza nie rzuca się do kapitalizowania tej energii tak chętnie, jak do gazu łupkowego?
Można jedynie powtórzyć za Zygmuntem Baumanem, że dzieje się tak m.in. dlatego, że władza dawno uciekła od polityki. Wszystko się zagmatwało i ośrodki władzy mieszczą się nie tylko w polityczno-partyjnej stratosferze, ale i w ośrodkach wpływu umieszczonych poza nią.
W obliczu kurczliwości sfery wpływów, stratosfera jest zajęta pilnowaniem swoich przyczółków i nie ma pojęcia, co zrobić z klęską urodzaju w postaci obywateli domagających się poszanowania swojej nowo nabytej obywatelskiej tożsamości. Stosuje zatem strategię, którą można by określić używając słów-reakcji Barry’ego Goldwatera na groźbę ataku nuklearnego: „ustawmy tabor w krąg”. Pielgrzymi wysyłają w kierunku nadciągających „Indian” posłańca – zwykle jest nim jakiś minister, a bardzo rzadko sam premier – i modlą się, by kolejnym razem jego demonstrowana bezbronność powstrzymała barbarzyńców przed żądzą skalpowania.
Przykładem tego rodzaju strategii jest projekt nowelizacji ustawy „Prawo o zgromadzeniach”. To prawdziwy Frankenstein swobód obywatelskich, usiłujący połączyć prawo do wolności zgromadzeń z poczuciem, że ich pokojowy przebieg można zabezpieczyć poprzez ustawowe nakazanie przestrzegania savoir vivre.
Rezultatem jest propozycja ograniczenia wszystkim tego prawa, wydłużająca m.in. termin potrzebny na zgłoszenie demonstracji oraz zabraniająca dwóch lub więcej zgromadzeń w tym samym miejscu i czasie, jeśli mogłoby to zagrozić porządkowi publicznemu. Jeśli propozycja przejdzie, państwo uzbroi się w przepisy, które nie powstrzymają zadymiarzy, a jedynie sprowadzą funkcjonariuszy państwa do roli belfra, który rozsadza kłócących się obywateli do oddalonych od siebie ławek.
Kwestia kultury
Nie ma potrzeby budować teorii spiskowych ani doszukiwać się w tym i innych, podobnych inicjatywach ręki Wielkiego Inkwizytora. Problem w tym, że „prądy kontrreformacyjne” nie są rezultatem tajnej narady Komitetu Stałego Rady Ministrów (a przynajmniej miło mieć taką nadzieję). Nośnikiem tej kontrreformacji jest kultura, a więc i to, co nieuświadomione i wprost niewypowiedziane. Jest to też często wyraz bezradności polityków – dla których zarządzanie buntem to oksymoron, oraz otępienia urzędników – dla których obywatel nie jest podmiotem, tylko petentem polityki państwa.
Jak inaczej możliwe byłoby przygotowanie propozycji zmiany ustawy o zbiórkach publicznych, co do której minister miał poczucie, że dereguluje ona przestarzały system, mimo że gorliwi urzędnicy przygotowali propozycję całkowicie ten system uszczelniającą? Znowu, organizacje ruszyły do ataku i ugasiły pożar, jednak szacunki co do tego, ile kto zrozumiał z tej lekcji, nie powinny być nadmiernie optymistyczne. Propozycje ubiegania się o pozwolenie na zbieranie pieniędzy każdą metodą, w tym poprzez wpłaty na konto opracowali ci sami urzędnicy, którzy przez wiele miesięcy przychodzili na te same spotkania, na których obywatele tłumaczyli, dlaczego jest to pomysł ograniczający swobodę działań obywatelskich.
Ugasimy jeszcze wiele pożarów, a może nawet przy okazji doprowadzimy do trwałych zmian w niektórych obszarach. Jednym z powodów, dla których to ostatnie bywa tak trudne, jest to, że mierzymy się z tendencjami, które nie są do końca uświadomione. Kryją się one często pod mniej lub bardziej racjonalnymi argumentami wysyłanymi do nas z politycznej stratosfery, która chyba lubi być taka, jaka jest.