Jan Tokarski
O metapolitycznym centrum
Życie polityczne ma zawsze dwie strony, dwie twarze: bieżących spraw i tego, co nazywane bywa metapolityką. Pierwsza to codzienność spraw publicznych: spory między partiami, dyskusje posłów, podejmowane uchwały, słowem – cały ten polityczny teatr, który oglądać możemy w telewizji. Druga to sfera narracji, szerszych, niemieszczących się w pojedynczych wydarzeniach procesów, zagadnień już ideowych, ale jeszcze nie filozoficznych. (Bo chodzi o to państwo, o to społeczeństwo, a nie o najlepsze państwo, najlepsze społeczeństwo.) To, co nazywam metapolityką, sytuuje się więc gdzieś pomiędzy codzienną, „brudną” polityką a filozofią polityczną.
Wprowadzam te rozróżnienia, bo Polska to – w metapolitycznym wymiarze naszego życia publicznego – kraj przedziwny. Od 2007 roku rządzi u nas partia centrowa oscylująca gdzieś między miękkim liberalizmem a programową nijakością. Jednocześnie jednak, na metapolitycznym poziomie, owo centrum jest marginalne. Przypomina malutką wysepkę, wciśniętą między potężne lewicowe i prawicowe projekty intelektualne.
Rozejrzyjmy się tylko. Na prawicy ruch ogromny, istny wysyp środowisk, periodyków i portali („Arcana”, „Fronda”, „Teologia Polityczna”, „Czterdzieści i Cztery”, „Pressje” – by wymienić tylko kilka z nich). Na lewicy „Krytyka Polityczna”, „Liberté!”, „Bez Dogmatu”. Metapolityczną dominację lewicy widać zwłaszcza na poziomie tygodników i mediów tzw. mainstreamu, od „Przekroju” czy „Polityki”, poprzez „Gazetę Wyborczą”, a na „Tok FM” skończywszy. Prawica jest tu wyraźnie w defensywie, chociaż ani „Gazecie Polskiej”, ani „Uważam Rze”, a już w żadnym razie „Naszemu Dziennikowi” nie zbywa na politycznej wyrazistości. Metapolityczne centrum pozostaje wciśnięte pomiędzy te dwie frakcje i narracje (przy całym ich wewnętrznym zróżnicowaniu).
Słabość metapolitycznego centrum wynika, jak mi się zdaje, ze słabości naszej tradycji liberalnej. Poza – nie tak znowu licznymi – środowiskami liberałów gdańskich i warszawskich nie jest to szkoła myślenia, która byłaby w naszym kraju szczególnie reprezentowana czy wpływowa. Zwłaszcza że po 1989 roku dyskurs liberalny został w znacznej mierze zawłaszczony przez prąd myślowy, który nazywamy dzisiaj „neoliberalizmem”. Jego zwolennicy kładli nacisk przede wszystkim na sprawy ekonomiczne, podkreślając konieczność zmniejszenia roli państwa w gospodarce. W tej kalce poglądów Hayeka, przyprawionej à la polonaise przez Leszka Balcerowicza, to, co państwowe, zostało utożsamione z tym, co nieefektywne, niewydajne, chore. Tym samym liberalizm zaczął być utożsamiany z antyetatyzmem. Liberałami byli wszyscy ci, którzy chcieli jak najmocniej ograniczyć zapędy państwa. W tym sensie miał on być przeciwieństwem, a więc i odtrutką, na socjalistyczny miraż gospodarki centralnie – przez urzędników państwa – planowanej.
„Neoliberalizm” nie jest jednak twórczym rozwinięciem impulsów, jakie powołały do życia liberalizm tradycyjny. Przypomina raczej jego karykaturę, radykalne wykrzywienie. Oryginalnie liberalizm bynajmniej nie cechował się wrogością wobec instytucji państwowych. Wręcz przeciwnie: liberałowie tradycyjnie opowiadali się za silnym i sprawnym państwem, które pełniłoby rolę strażnika zapewniającego, że prawa przysługujące poszczególnym grupom i jednostkom rzeczywiście są respektowane. Innymi słowy, liberał potrzebuje sprawnego państwa, aby uniknąć ryzyka oligarchizacji życia publicznego. Tam, gdzie jest ono słabe, niezdolne do działania, formalna równość i wolność padają de facto łupem silniejszego.
Nie mniej mylące okazało się zredukowanie liberalizmu do prądu zainteresowanego przede wszystkim sferą gospodarczą. W efekcie dyskurs na temat silnego państwa podchwyciła konserwatywna prawica, natomiast o prawa dla poszczególnych grup społecznych upominać zaczęła się lewica. Obydwie strony zresztą w pewnym sensie bardziej konsekwentnie aniżeli liberalizm potrafią zajmować się tymi sprawami. Konserwatywny prawicowiec opowiada się za znacznie mocniejszym państwem aniżeli liberał. Podobnie postępowy lewicowiec w sposób bardziej radykalny piętnował będzie i zwalczał wszelkie przejawy społecznej, politycznej czy kulturowej opresji. I skupiał się raczej na interesach poszczególnych grup, nowych wcieleń odesłanego już chyba bezpowrotnie do lamusa proletariatu aniżeli jednostki. Liberałowie skazani są na pozbawione wyrazistości skrajnych opcji manewrowanie. Muszą wciąż szukać równowagi między wykluczającymi się wartościami i dobrami.
Ta słabość metapolitycznego centrum nie jest zresztą wyłącznie polską przypadłością. Widzimy ją na Zachodzie niemal wszędzie, w krajach tak różnych jak Francja czy Stany Zjednoczone. Co nie zmienia tego, jak można sądzić, że ożywienie centrowej wrażliwości metapolitycznej jest nam dzisiaj bardzo potrzebne. Aby to się stało, należałoby jednak na nowo w języku niebędącym kalką tego sprzed 1989 roku określić, co właściwie jest dla nas ważne, za czym się opowiadamy, a na co nie wyrażamy zgody.
* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.
„Kultura Liberalna” nr 185 (30/2012) z 24 lipca 2012 r.