Jacek Wakar
Przeklęty lipiec
O odejściu Andrzeja Łapickiego „Gazeta Wyborcza” poinformowała dużym zdjęciem na pierwszej stronie, za to „Rzeczpospolita” znalazła dla aktora jedynie miejsce w zajawkach nad tytułem. Śmierć artysty znów stała się mniej ważna od afery, tym razem taśmowej. Taśmowo potwierdzającej to, co każdemu, kto w Polsce mieszka nie od wczoraj, wydaje się oczywiste. Że polityka wielkim szwindlem stoi i niezależnie od tego, co ma się na sztandarach, liczy się głównie interes żony albo kumpla. Tyle że ja przynajmniej na rozgrywki działaczy Polskiego Stronnictwa Ludowego patrzę z pobłażaniem. Przecież to znowu oczywiste, że politycy tej akurat partii często działają w taki właśnie sposób. Robią to jednak na prowincji, z dala od kamer, dziennikarskich klawiatur i mikrofonów. Co nie znaczy, że z taśm Serafina dowiedzieliśmy się czegokolwiek nowego.
Pożegnanie Andrzeja Łapickiego jest tymczasem zdarzeniem niemal symbolicznym. Po Gustawie Holoubku, Zbigniewie Zapasiewiczu, Adamie Hanuszkiewiczu odchodzi już ostatni z tej wspaniałej generacji. Portal e-teatr.pl zamieszcza zdjęcie ich wszystkich i jeszcze – Tadeusza Łomnickiego. Zobaczyć ich wszystkich na scenie w jednym przedstawieniu – bezcenne! Tak właśnie zdarzyło się przy telewizyjnej realizacji spektaklu „Norwid”. Był to rok 1966… A teraz z tego grona nie został nikt.
Wraz z Andrzejem Łapickim odchodzi na zawsze pokolenie twórców, którzy łączyli ze sobą niegdysiejszą klasę, inteligencję i wdzięk. Byli to – przy wszystkich cechach charakteru – ludzie najzwyczajniej w świecie dobrze wychowani. I dziś też tacy się zdarzają, tylko że otoczenie już jest całkiem inne. Po Holoubku odszedł Zapasiewicz, potem Hanuszkiewicz. Też w lipcu przed czterema laty przestał ironizować w samoobronie przed światem Jerzy Koenig. Inni to ludzie, od wszystkich (bezpośrednio albo z teatralnej widowni) uczyłem się, czym jest krytyka. Za każdym też razem po ich śmierci miałem poczucie, że kogoś ważnego ubyło. Świat pójdzie bez nich do przodu, na chwilę zapamięta, zaraz potem wymaże z twardego dysku. I tylko garstce jakoś osieroconych będzie wydawać się, że wszystko dookoła stało się głupsze niż było jeszcze poprzedniego dnia.
Ze śmiercią owej czwórki przynajmniej w polskim teatrze kończy się ciągłość. Młodzi dziś rzadko kiedy mają z kogo czerpać, autorytet dziś znaczy całkiem coś innego. Poza tym mało kto zwraca dziś uwagę na to, co można nazwać – za Kazimierzem Brandysem i monodramem Łapickiego – sposobem bycia. Hasło to oznacza właśnie to, ale i dużo więcej. Na portalu plotkarskim najpopularniejszym newsem jest ten, że żona aktora oraz jego córka wybrały się razem na Powązki, by przygotować rodzinny grób. Jak rozumiem wyśledził je usłużny paparazzi. Ciekawe, czy otrzymał podwyższone honorarium. Wątpię. Tak czy inaczej zamieszczający taką informację portal znowu przekracza trudno dostrzegalną granicę smaku. Robi to jednak bez zmrużenia oka. Kto by dziś zwracał uwagę na tak subtelną kategorię, jak smak właśnie, decorum, bycia na właściwym miejscu.
Jak sądzę, żonę i córkę Andrzeja Łapickiego sfotografowano z ukrycia. Trudno mi jednak zapomnieć, że bywa inaczej. Gdy chodzi o robione pod publiczkę bezeceństwa prym wiedzie Justyna Steczkowska, która swojego czasu zabrała fotografów na grób własnego ojca. Ubrana była w żałobę, na pewno sporo czasu spędziła przedtem przed lustrem. Gdy idzie o ten przypadek, zwyczajnie brakuje słów komentarza.
Z odejściem Łapickiego kończy się stolik u Bliklego, umiera mit. Nie ma już prawie nikogo, kto mógłby go podtrzymywać. Został jedynie Tadeusz Konwicki. Zapewne, bardzo, cholernie samotny.
Przeklęty lipiec. Coraz bardziej pusto się robi.
* Jacek Wakar, szef Publicystyki Kulturalnej w Radiowej Dwójce.
„Kultura Liberalna” nr 185 (30/2012) z 24 lipca 2012 r.