Jan Tokarski
Siłownia jako salon piękności
„Co tak będę stał? Wejdę” – pomyślałem. I wszedłem. Drzwi otworzyły się płynnie, gdy nacisnąłem klamkę. Rytmiczna muzyka wypłynęła z wnętrza. Moim oczom ukazał się widok na pozór zgodny z tym, czego można się było spodziewać: przybyczeni faceci stali z hantlami w dłoniach, podnosili jakieś ciężary, ćwiczyli w pocie czoła na różnych przyrządach. Czemu się tu dziwić? W końcu wszedłem na siłownię. Przepraszam – „na siłkę”.
A jednak od pierwszej chwili było dla mnie w tym wszystkim coś nietypowego, zaskakującego, wprowadzającego poznawczy zamęt. Jakiś nadmiar, przesyt, jak gdyby wszystko było zwielokrotnione, podniesione do potęgi. Podnoszenie do potęgi, mógłby ktoś powiedzieć, to sama istota instytucji, jaką jest siłownia. Podnoszenie do potęgi to sam sens jej istnienia, rdzeń, tego, czym siłownia jest i czym być powinna.
Szybko jednak zorientowałem się, że z innym rodzajem przesytu miałem do czynienia. Czego bowiem jest „na siłce” najwięcej? Hantli? Nie. Sztang? Nie. Innej – dla człowieka mojej, a więc kafkowskiej postury i takiegoż temperamentu – niedającej się bliżej określić kupy kulturystycznego żelastwa? Też nie. Panie, panowie, ktoś musiał to w końcu zauważyć: na siłowni najwięcej jest luster. I to lustrom oraz temu, co pojawia się na ich szklanych powierzchniach, podporządkowane jest wszystko, co się na siłowni dzieje. Mniej lub bardziej „przybyczeni” panowie prężą się do swoich odbić, prowadzą z nimi intymny, cielesny dialog, eksponując i napinając poszczególne części ciała. Widziałem nawet, jak jeden z dżentelmenów, posturą niewiele ustępujący Pudzianowi, podwijał swoje krótkie spodenki, tak jak młode licealistki podwijają swoje spódniczki – to znaczy (bądźmy precyzyjni) z taką samą dbałością, acz bez takiego samego wdzięku. A podwinąwszy je, obserwował z narcystycznym zachwytem – co ja mówię: z rozrzewnieniem – swoje śliczne udo Herkulesa, napinając je rytmicznie.
Kolega z pracy, gdy opisałem mu te dziwy, tłumaczył mi ze znawstwem – znawstwo daje się poznać po fachowej terminologii – że w takim przeglądaniu się na siłowni w lustrze nie ma niczego dziwnego, gdyż (cytuję) „musisz widzieć, czy dobrze gulę rypiesz”. Dalej nastąpiła fachowa egzegeza, tłumacząca jasno i przejrzyście nie tylko „co i jak”, ale i dlaczego. Wykład – piszę „wykład”, bo dialog przemienił się w monolog mojego rozmówcy – otóż wykład był zarówno pod kątem swojej struktury, jak i przytoczonej argumentacji absolutnie bez zarzutu. Powiedzieć o nim, że był podręcznikowy, to nic o nim nie powiedzieć. Wykład ów spełniał wszelkie dające się pomyśleć, najbardziej rygorystyczne nawet kryteria naukowej rzetelności, logicznej spójności, dydaktycznej przystępności. I właśnie doskonałością swojej konstrukcji zdradzał swoją prawdziwą funkcję – mechanizmu obronnego, z wyprzedzeniem przygotowanej i w szczegółach przemyślanej strategii defensywnej.
Koledze więc nie uwierzyłem. Nie ma bata, pomyślałem, by w owym nagromadzeniu zwierciadeł o kulturystyczne rzemiosło – i o nie wyłącznie – chodziło. Wrodzony sceptycyzm kazał mi węszyć tu jakiś fałsz lub chociaż redukcjonizm. Że taka, jak to przedstawiał mój kolega, mogła być – używając języka Marksa – baza tego zjawiska, w to nie wątpię. Ale nadbudowa, jaka nad nią narosła, jest wielce wymowna. Bo w ogóle nadbudowa mówi zawsze więcej – o człowieku, o społeczeństwie – niż baza. Lustra na siłowni, siłownia jako gabinet luster, jako panopticum zwierciadeł, wreszcie: jako salon męskiej piękności – to nie żaden przypadek. Lustro to w końcu rzetelna instytucja: odbija to, jacy jesteśmy. I podnosi nas do potęgi. Ale nie tak, jak nam się wydaje – nie w mocy, nie w tym, ile kto potrafi „wycisnąć”. Raczej – takie miałem nieodparte wrażenie, obserwując „przypakowane” męskie damy – w pięknie. Tak, tak, o piękno szła cała gra. O to, by rzeczona „gula” wyrosła kształtnie i obficie. I aby inni ją podziwiali.
Czy to nie zastanawiające? Miejsce, które kojarzymy intuicyjnie jako par excellence męskie, okazuje się w pełni określone przez kobiecy stosunek do własnego ciała. Owszem, zamiast szminki są hantle, zamiast cieni do rzęs – sztangi. Ale sam stosunek do ciała, duch tego, co się na siłowni dzieje, przesiąknięty jest kobiecością, więcej nawet: jest kobiecości realizacją.
Jeżeli więc chcemy dziś badać stosunki, jakie panują między płciami, jeżeli chcemy wiedzieć, kto w nich dominuje, a kto dominacji jest poddany, nie powinniśmy bynajmniej skupiać się na statystykach dotyczących dochodów. Ekonomiczne relikty przeszłości nie powinny odciągać naszego wzroku od kulturowych realności dnia dzisiejszego. A w kulturze zasada jest jedna: w defensywie jest ten, kto naśladuje; dominuje ten, kto jest naśladowany. Żyjemy – wbrew lamentom feministek – w głęboko zniewieściałych czasach.
* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.
„Kultura Liberalna” nr 189 (34/2012) z 21 sierpnia 2012 r.