Szanowni Państwo,

z pozoru „think tank” może być „myślącym czołgiem”, jednak sens tego barwnego określenia najlepiej być może oddaje sformułowanie „organizacja ekspercka”. Takich instytucji, działających zwłaszcza w obrębie trzeciego sektora, jest w Polsce sporo i mają niemały dorobek. W ostatnim czasie jednak można odnieść wrażenie, że niemal magiczne właściwości zaczęto przypisywać think tankom partyjnym. Mają wznieść polską politykę na nieznane jej dotąd wyżyny kompetencji. „Skoro działają na Zachodzie, mogłyby działać i u nas” – odpowiada wiele osób – „i to z pożytkiem dla jakości życia publicznego, dostarczając badań i analiz”. Co ważne, wśród parlamentarzystów od miesięcy trwa dyskusja o tym, jak te instytucje finansować de facto z naszych – podatników – pieniędzy. Ile przeznaczyć na think tanki złotówek z partyjnych budżetów – oto jest pytanie.

To na pewno problemy, których nie można bagatelizować. Jednak przyglądając się instytucjom już działającym przy partiach takich, jak Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość, czy Sojusz Lewicy Demokratycznej, warto zapytać, czy na taką zmianę jakości polityki rzeczywiście mamy szansę. Gdy przyjrzymy się działalności think tanków, działających już dziś przy największych partiach, zobaczymy bowiem, że zamiast wszechstronnych badań na temat konsekwencji reformy zdrowia czy edukacji, kształtu polityki zagranicznej, czy polskiej odpowiedzi na globalny kryzys lub ocieplenie klimatu, głównie organizują one… debaty, kongresy i prześcigają się w wypowiedziach na łamach najróżniejszych mediów. Czyżbyśmy mieli, zamiast poważnych „badań i analiz”, do czynienia z podgryzaniem słabnącej w Polsce czwartej władzy przez partie polityczne? Jakie szanse ma wtedy zachowanie przez ekspertów neutralnej postawy pro-państwowej?

Zanim zatem zdecydujemy, z czyich pieniędzy polityczne think tanki mają się w Polsce utrzymywać, zastanówmy się, czy w ogóle ich potrzebujemy. A jeśli tak – to jakich? Czy zmiana ustawy o finansowaniu partii politycznych ma szansę doprowadzić do powstania profesjonalnych, interesujących podmiotów eksperckich? A może po prostu będą funkcjonować instytucje, pod eleganckim pretekstem rozprowadzające pieniądze z dotacji i powiązanych z nimi spółek? Czy można temu drugiemu zjawisku przeciwdziałać? I jak działają tego typu instytucje na Zachodzie? Na ile starają się odpowiadać na wspólne wyzwania współczesności, jak kryzys, czy zmiany klimatyczne?

Najbardziej krytyczny wśród naszych dzisiejszych autorów jest Bartłomiej Sienkiewicz. Jego zdaniem think tanki to część otoczenia polityki wynaleziona w świecie zupełnie innym, niż wschodnioeuropejski. Natomiast w naszym są „aberracją systemową, która zostanie szybko zlikwidowana”.

Z nieco innej perspektywy patrzy Kacper Szulecki z „Kultury Liberalnej”.  Jego zdaniem, aby think tanki odgrywały naprawdę znaczącą rolę, musiałoby się zmienić społeczne postrzeganie roli nauki – i sama nauka: „Bo jak budować instytucje społeczno-politycznej analizy w kraju, gdzie naukowcy społeczni często wolą przedstawiać się jako operujący abstraktem, a gardzący konkretem?”.

Na koniec Konstanty Gebert porównuje organizacje eksperckie polskie i zachodnie. Jego zdaniem nie jest wykluczone, że think tanki przyczynią się w Polsce do poprawy jakości debaty publicznej. Jednak zarówno partie polityczne, jak i prywatne firmy, wspierające te instytucje, muszą sobie zdać sprawę z tego, że poprawa leży w ich własnym interesie.

Zachęcamy również do lektury nowej rubryki w dziale „Czytając” pod tytułem „Kultura Liberalna poleca”. Choć jak wieść gminna niesie, w Polsce czyta się stosunkowo niewiele, to jednak książek, na które warto zwrócić uwagę, jest sporo. Nie wszystkie z nich udaje nam się zrecenzować. Te zatem, które nas uwiodły, zafascynowały, zachwyciły lub które po prostu uważamy za ważne, przedstawiamy w krótkich tekstach – już nie notach, jeszcze nie recenzjach.

Zapraszamy do lektury!

Karolina Wigura, Paweł Marczewski


1. BARTŁOMIEJ SIENKIEWICZ: Partyjne think tanki jak brody bojarów
2. KACPER SZULECKI: Czy naprawdę mamy koniunkturę na think tanki?
3. KONSTANTY GEBERT: Wzmacnianie organizacji eksperckich leży w interesie wszystkich/a>


Bartłomiej Sienkiewicz

Partyjne think tanki jak brody bojarów

Think tanki partyjne uważam za utopię, a próby wprowadzenia za pomocą prawa mechanizmów, które gdzie indziej są elementem obyczaju i tradycji, są charakterystycznym rysem peryferyjności. Jeśli ma to być próba ucywilizowania polskiej polityki, to nie tędy droga.

Think tanki to część otoczenia polityki wynaleziona w zupełnie innym niż wschodnioeuropejski świecie. Toteż zasadnicza różnica jest różnicą samej polityki: w świecie anglosaskim – pełnym instytucji pośredniczących, uczestniczących w polityce, lecz nie będących częścią samej władzy – instytucje analityczne mają swoje trwałe miejsce. W naszej części świata polityka jest bardziej „naga”, pozbawiona tradycyjnych sfer neutralności. Ba, często zwalczająca je zażarcie lub przynajmniej próbująca je ograniczyć.

W naszym świecie think tanki finansowane z pieniędzy partii politycznych to aberracja systemowa, która szybko zostanie zlikwidowana. Wprawdzie będą istnieć, ale szybko staną się częścią aparatu partyjnego lub jakiejś koterii, na tej samej zasadzie co cała reszta dóbr podporządkowanych partiom – lokali, finansów, gazet czy innych tego typu przedsięwzięć. W tym sensie pomysł na prawnie zadekretowane partyjne think tanki można rozumieć jako próbę naśladownictwa, zapożyczenia z innego kręgu kultury politycznej – operacja taka ma ograniczony sens, jeśli nie weźmie się pod uwagę konieczności dostosowania „pożyczki” do realiów miejscowych.

Think tanki partyjne uważam więc za utopię i nie sadzę, by mogły one odegrać jakąkolwiek poważną rolę w polskiej polityce. Albo inaczej: taką rolę mogą odegrać, ale w sposób zupełnie odmienny od swoich zachodnich odpowiedników – jako centra propagandowe partii, wplecione wyłącznie w bieżącą walkę polityczną. W takim pojęciu spodziewanie się po nich profesjonalizmu powściągającego partyjniactwo należy oczywiście uznać za złudzenie. Podobnie rzecz ma się z odbiorcami produktów think tanków – powinni to być w pierwszym rzędzie dziennikarze i liderzy opinii, a wobec postępującego zidiocenia tego zawodu i nasilającej się „choroby plemienności” politycznej, jaka ogarnęła znacząca część mediów, nie bardzo wiadomo, kto miałby być odbiorcą owej profesjonalnej wiedzy.

Pytanie więc powinno brzmieć: co jest celem takiego pomysłu? Jeśli ma to być próba ucywilizowania polityki w Polsce i wymuszenia na niej powagi oraz większej merytoryczności, to chyba nie tędy droga. Próby wprowadzenia za pomocą prawa mechanizmów, które gdzie indziej są elementem obyczaju i tradycji, są charakterystycznym rysem peryferyjności, a symbolicznym aktem założycielskim takiego postępowania jest carski ukaz zmuszający bojarów do golenia bród. Możliwe do przeprowadzenia, ale za tym musi stać władza na tyle silna, by to brutalnie egzekwować. A to nie jest przepis na doskonalenie liberalnej demokracji. Jeśli zaś celem miałby być rozwój sektora analitycznego i wplecenie go w system podejmowania decyzji w państwie – szczególnie wobec gołym okiem widocznej słabości administracji państwowej – to zacząć należało by od innego projektu. Mianowicie prawnego wymuszenia na organach władzy ogłaszania przetargów na usługi analityczne i równoczesnego prawa opinii publicznej do zaznajamiania się z efektami. Taki transfer państwowych pieniędzy pozwoli na stworzenie rynku think tanków o wiele trwalej zakorzenionych w systemie niż tylko poprzez partie polityczne. Ale czy to jest możliwe i na jakich warunkach, to już zupełnie inna opowieść, nie dotycząca zmian w ustawie o finansowaniu partii politycznych.

* Bartłomiej Sienkiewicz – analityk i publicysta. Współtwórca Ośrodka Studiów Wschodnich i jego wieloletni dyrektor ds. programowych. Na początku lat 90. członek kierownictwa Urzędu Ochrony Państwa. Od 2002 roku kieruje własną firmą doradczą, specjalizującą się w energetyce i ocenie ryzyka niefinansowego.

Do góry

***

Kacper Szulecki

Czy naprawdę mamy koniunkturę na think tanki?

Think tanki nie są i nie mogą być genialnym rozwiązaniem problemów polskiego życia politycznego. Aby odgrywały naprawdę znaczącą rolę, musiałoby się zmienić nie tylko podejście polityków do wiedzy eksperckiej, ale i społeczne postrzeganie roli nauki. I sama nauka. Bo jak budować instytucje społeczno-politycznej analizy w kraju, gdzie naukowcy społeczni często wolą przedstawiać się jako „humaniści” – operujący abstraktem, a gardzący konkretem?

W idealnym państwie demokratycznym, władza wykonawcza – to jest ministrowie – zna się na swoich działkach, a od tego na czym się nie zna ma ludzi, którzy są ekspertami. Zapleczem ministerstw winni zatem być specjaliści z solidnym doświadczeniem oraz naukowym przygotowaniem. Gdzie mają zdobywać doświadczenie i szlifować naukowe przygotowanie? Oczywiście w legendarnych think tankach, które zajmują się produkcją projektów i koncepcji politycznych, często alternatywnych wobec tych wdrażanych przez urzędujący gabinet.

Tyle utopii. W możliwość zbudowania tak funkcjonującego systemu politycznego w Polsce chyba nikt nie uwierzy. Aby partie polityczne w ogóle chciały słuchać think tanków, te musiałyby być solidnie zakorzenione w procesie tworzenia ustaw i kierunków polityki – jak ma to miejsce w USA – albo być blisko powiązane z partiami politycznymi – jak w Niemczech. Ale jak wzajemnie powiązać partie z instytucjami badawczymi, jeśli w Polsce cykl życia partii bywa krótszy niż okres potrzebny do zbudowania sensownego instytutu?

Think tanki nie są w polskiej rzeczywistości żadną nowinką, jest nią tylko modna i nadużywana nazwa. Tak jak w wielu krajach pierwszą dziedziną, która wytworzyła potrzebę stabilnego i w miarę niezależnego ośrodka eksperckiego była polityka zagraniczna – i stąd powstały już w 1947 roku Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. Po 1989 roku nastąpił wysyp niezależnych instytucji badawczych, postrzeganych jako ważna gałąź „społeczeństwa obywatelskiego” – i w związku z tym wspierana przez zagranicznych darczyńców. To wyraźnie ustawiło nowoczesne polskie think tanki w stałej opozycji do zawodowych polityków, zakotwiczyło je w świecie wszelkiej maści NGO-sów. Fakt ten oczywiście nie pomaga im stać się ważnymi aktorami polskiej polityki. Bo też jeśli miało się przez lata niewielki realny wpływ na kierunki reform, trudno udawać, że się go teraz ma i przygotowywać konkretne rozwiązania.

Zamiast tego, upodabniając się raczej do NGO-sowych aktywistów, polskie think tanki stały się bardziej ideologiczne, przedstawiając specyficzne opinie na wybrane tematy. Świetnym przykładem jest Centrum im. Adama Smitha, które swoje analizy lubi prezentować jako prawdy objawione. Taka postawa dodatkowo zaciemnia rozumienie doradczej lub inspirującej roli nauki w społeczeństwie nieprzyzwyczajonym do pluralizmu, za to łatwo dającym się uwieść figurze eksperta („bo w książce było napisane…”, „bo pan w białym fartuchu w reklamie powiedział, że badania wykazały…”).

Odrębną kwestią jest zdolność polskiej nauki do wytworzenia kadr, które miałyby zaludnić idealne think tanki z wyżej przedstawionej utopii. Zderzają się tu problemy niezależności nauki, równowagi między teorią i praktyką, a wreszcie autodefinicji naukowców. Aby raporty, analizy, rady i szersze, mniej „stosowalne” projekty miały odpowiedni poziom, potrzebna jest stabilność finansowa, nieco dłuższa perspektywa czasowa oraz gwarancja braku presji ze strony polityków. Think tanki mogą bowiem doradzać, mogą inspirować, mogą nawet nakłaniać – ale nie mogą pisać na zamówienie. Czy przekazując instytucjom badawczym (np. fundacjom pełniącym role nie tyle think tanków, co mecenasów różnorodnych badań – jak w Niemczech) solidne środki finansowe możemy liczyć na to, że będą tę niezależność miały?

Druga sprawa – tym razem wewnętrzny problem naukowców – to umiejętność prowadzenia badań, które będą zarazem użyteczne i solidne z naukowego punktu widzenia. Hipotetyczny „think tank idealny” – inspirowany tradycją anglosaską – właśnie tak powinien funkcjonować. W Polsce często jednak słychać głosy krytykujące takie podejście. Z jednej strony, że dążenie do użyteczności zabija wolność badań. A z drugiej, że za duży nacisk na teorię rozmywa fakty. Problem jest poważny, bo polskich studentów nauk społecznych generalnie nie uczy się prowadzenia badań (uniwersytety przecież nie są od badań) – uczy się ich raczej studiowania. A studiowanie to w najlepszym wypadku zbieranie i kompilowanie informacji.

Problem w tym, że aby wyjść nieco poza informacyjny szum, aby zaprezentować głębszą refleksję, która nie będzie publicystycznym widzimisię, fakty trzeba umieć poukładać i poprzestawiać przy użyciu narzędzi teoretycznych. Tak przynajmniej wygląda mój „idealny think tank” – bo tylko świadomość teoretycznych podstaw może prowadzić do badań, które nie będą propagandą pisaną z jednej perspektywy ideowej, i które będą budziły szacunek także poza Polską. Brak świadomości teoretycznej prowadzi w najlepszym razie do zamienienia nauki w faktografię, a analizy w publicystykę, zaś w najgorszym – do takiej groteski jak niedawno dyskutowany, pachnący XIX wiekiem raport amerykańskiego StratFor dotyczący geograficznych determinant polskiej polityki zagranicznej.

Ostatni problem, blisko związany poprzednim, dotyczy tego, jak postrzegają się polscy naukowcy społeczni (a zatem: politolodzy, międzynarodowcy, socjolodzy, ekonomiści) – bo to oni zaludniają instytucje nazywane think tankami. Ci, którzy pracują w już istniejących think tankach często odrzucają etykietkę naukowca, ponieważ kojarzy się z przegadaniem i oderwaniem od rzeczywistości. Wolą być „ekspertami” – w domyśle: idącymi w jednym szeregu z „praktykami”. A to wiąże się właśnie ze wspomnianym sceptycyzmem wobec teorii i szerszych ujęć. Ma być tu i teraz – pytanie i odpowiedź, oraz gotowość do zabrania głosu w dyskusji w każdej chwili.

Co prawda, naukowcy społeczni na uniwersytetach wolą postrzegać się jako „humaniści”, którzy rzeźbią w ideach, a nie brudzą się w politycznym błocie. To efekt trwania szlachetnej inteligenckiej tradycji, ale też chyba wynik braku przygotowania metodologicznego. Swoje zaangażowanie w życie polityczne realizują zatem nie poprzez naukę, która de facto jest ich zawodem, a co najwyżej przez polityczną publicystykę. Kłopot w tym, że think tanki na publicystyce opierać się nie mogą. A na naukę chyba nie ma koniunktury.

* Kacper Szulecki, politolog i socjolog polityczny, członek zespołu „Kultury Liberalnej”, doktorant na Uniwersytecie w Konstancji. Pełni funkcję prezesa zarządu wrocławskiego Instytutu Studiów nad Środowiskiem i Polityką ESPRi, który chciałby kiedyś zasłużyć na miano think tanku.

Do góry

***

Konstanty Gebert

Wzmacnianie organizacji eksperckich leży w interesie wszystkich

O ile na poprawę debaty publicznej dzięki rozwojowi think tanków można liczyć, o tyle oczekiwanie na przełom w debacie międzypartyjnej wydaje się utopijne. Jesteśmy w Polsce świadkami prawdziwego politycznego klinczu.

W Polsce think tanki zaczęły powstawać dopiero w ostatnim dwudziestoleciu. W przeciwieństwie do krajów zachodnich nie mamy ani think tankowej tradycji, ani środowiska think tankowego i nie dysponujemy wypracowanym modelem ani funkcjonowania, ani finansowania takich instytucji. Ze względu na swoje nieukształtowanie, polskie think tanki na tle odpowiedników francuskich, angielskich czy amerykańskich, wypadają nie najlepiej. Nie ma to natomiast nic wspólnego z ich jakością intelektualną.

Zachodnie think tanki są zwykle upolitycznione, ale niekoniecznie upartyjnione. Część z nich korzysta jawnie z finansowania przez partie polityczne (np. w Niemczech czy Stanach Zjednoczonych) lub otwarcie deklaruje swoje preferencje polityczne. Istnieje też liczący się sektor, który choć niezależny, promuje koncepcje takich lub innych politycznych zamierzeń, niekoniecznie jednak będących wyrazem partyjnej woli. Trzeba wspomnieć, że na Zachodzie funkcjonuje bardzo także dużo think tanków specjalistycznych, często zajmujących się dość wąskim wycinkiem rzeczywistości. Gromadzą one z reguły ekspertów o rozmaitych poglądach politycznych, których łączy jednak kompetencja i znajomość tematu. W Polsce zdarza się co prawda, że think tanki dyskutują ze sobą, rzadko jednak jakiejś grupie eksperckiej, takiej jak choćby Fundacja Batorego, udaje się zaistnieć na scenie publicznej.

Think tanki mogą być finansowane, tak jak często w Polsce, ze środków publicznych. Nie są one wtedy niezależne, a powiązane z rządowymi agendami, korzystającymi z ich wiedzy, ekspertyz, doświadczenia. Mogą również być finansowane przez podmioty polityczne czy społeczne, tak jak te związane z partiami politycznymi bądź ze związkami zawodowymi. Bywa wreszcie, że nie są bezpośrednio powiązane z żadnymi organizacjami politycznymi, ale utrzymują się z dotacji od firm zainteresowanych ich ekspertyzą. Uzależnienie od grantów wielkich korporacji również może wpływać ograniczająco na zakres działania i opcji światopoglądowych organizacji eksperckich. Z drugiej jednak strony, informowanie o przyszłych zagrożeniach wymaga swobody badań i wyciągania wniosków, z czego korporacje bardzo często zdają sobie sprawę.

Think tanki powinny aktywnie uczestniczyć w debacie wszędzie tam, gdzie kładzie się nacisk na kompetencje i wiedzę jako główne czynniki kształtujące decyzje polityczne. Na przykład to, jaki model organizacji publicznej służby zdrowia wybierzemy, powinno zależeć nie od interesów partyjnych, ale od kompetentnej oceny tego, co się do tej pory sprawdzało, a co nie. Ministerstwo Zdrowia niekoniecznie musi dysponować wynikami wyczerpujących analiz i w jego interesie leży, aby think tanki zajmujące się polityką społeczną takiej oceny dokonały.

Podobnie rzeczy mają się w polityce zagranicznej. Żadnego państwa, nawet supermocarstwa, nie stać na to, by w ministerstwie spraw zagranicznych zatrudniać urzędników, znających się na problemach wszystkich krajów świata. To stwarza przestrzeń dla działalności think tanków. W Polsce mamy już do czynienia z forum organizacji eksperckich zajmujących się problematyką międzynarodową, ale nadal jest ono niewystarczająco zróżnicowane i nie jestem pewien, czy MSZ potrafi dostatecznie korzystać z ich dorobku.

Ostatnio pojawił się także w Polsce zupełnie nowy obszar refleksji ekonomiczno-ekologicznej: chodzi o gazy łupkowe. Think tanki zajmujące się energetyką – a takich w Polsce jest bardzo niewiele – winny moderować debatę na temat tego, jakie są rzeczywiste konsekwencje ewentualnego wydobycia gazów łupkowych, tak aby opinia publiczna i władze miały świadomość konsekwencji, jakie pociągną za sobą podjęte w tej sprawie decyzje. W chwili obecnej takiej debaty praktycznie u nas nie ma.

Tu dochodzimy do problemu przebijania się polskich think tanków do debaty publicznej. Ten proces jeszcze potrwa, ponieważ sfera ta ciągle jeszcze jest u nas dość uboga. Co prawda, wzrost zainteresowania opinii publicznej na szczeblu lokalnym jest zachęcający, można więc liczyć na to, że dobre obyczaje przeniosą się wyżej. Kolejnym warunkiem jest docenienie przez podmioty finansujące organizacje eksperckie wartości debaty publicznej. Innymi słowy, tak jak to się dzieje na Zachodzie, nie tylko politycy, ale i wielkie korporacje winny dostrzec swój interes w tym, żeby finansować rozwój debaty publicznej, ponieważ im lepsza jej jakość, tym lepsze rozpoznanie wyzwań, które stoją przed krajem. Jest to w interesie wszystkich uczestników, a przede wszystkim dużych podmiotów gospodarczych. Wspieranie think tanków i debaty publicznej przez polskie firmy nie jest jeszcze powszechne, chociaż takie spotkania jak zbliżające się Forum Nowych Idei w Sopocie pokazują, że biznes jest coraz bardziej świadomy potrzeby uczestnictwa w sferze publicznej.

O ile na poprawę debaty publicznej można liczyć, o tyle oczekiwanie na przełom w debacie międzypartyjnej wydaje mi się utopijne. Mamy w Polsce polityczny klincz. Tę konfliktową sytuację zaostrzają wszystkie strony, uważając, że leży to w ich interesie. W istocie traci na tym całe spektrum partii politycznych, a wraz z nim debata publiczna, polegająca w coraz większym stopniu na przerzucaniu się epitetami. Nie ma to nic wspólnego z namysłem nad rzeczywiście stojącymi przed krajem wyzwaniami i wyborami.

* Konstanty Gebert, dziennikarz, publicysta „Gazety Wyborczej”, szef warszawskiego biura think tanku założonego przez Marka Leonarda – The European Council on Foreign Relations.

Do góry

* Autor koncepcji numeru: Paweł Marczewski.
** Autor ilustracji: Wojciech Tubaja.
*** Współpraca: Jakub Krzeski, Ewa Serzysko.

„Kultura Liberalna” nr 191 (36/2012) z 4 września 2012 r.