Ze strony ministra Rostowskiego mieliśmy bowiem do czynienia ze spektaklem bombardowania dużymi liczbami pomysłów przeciwnika, ubranym w ekonomiczno-merytoryczne szaty profesjonalizmu i naukowości. Zresztą druga strona nie była lepsza w odpowiedzi posłanki Szydło na krytykę ze strony ministra finansów. Obie strony starają się mówić coraz bardziej fachowo, odnosić się do faktów i dokonywać obliczeń. Problem polega na tym, że każda z nich liczy na swoją korzyść, biorąc pod uwagę jedynie własne założenia, a więc porównując rzeczy bez wspólnej płaszczyzny, w ramach której porównanie takie nabierałoby sensu.

Prezes Kaczyński zdiagnozował najważniejsze bolączki Polaków i przedstawił propozycje ich naprawy, wskakując na wydatki, ale nie na przychody, co minister Rostowski skwitował stwierdzeniem, że takie reformy załamałyby finanse publiczne państwa. Prezes postulował między innymi określone ulgi na dzieci, ulgi inwestycyjne, zwrot podatku dla emerytów, zrównanie PIT-u z CIT-em, zlikwidowanie gimnazjów, utworzenie miliona dwustu tysięcy miejsc pracy w ciągu 10 lat. Niezależnie od sensowności tych pomysłów oraz ich oceny przez ekonomistów minister skupił się jedynie, podpierając się mocą autorytetu nauki jaką jest ekonomia, na wyliczeniu tego, ile potencjalnie kosztowałoby to budżet. Podsumował, że pomysły te doprowadziły by do zguby ekonomicznej polski, przekroczenia w szybkim czasie konstytucyjnego limitu 55% zadłużenia w stosunku do PKB i chaosu gospodarczego co zostało wdzięcznie nazwane „piramidą Kaczyńskiego”, a psychologicznie miało wywołać w obywatelach poczucie zagrożenia jakiego doznawali oni podczas afery Amber Gold.

W odpowiedzi posłanka Szydło z jednej strony skrytykowała założenia do budżetu poczynione przez rząd jako mało realne, wskazując, że przewidywane wpływy z VAT będą mniejsze, bezrobocie większe, a rząd nie proponuje niczego co mogłoby zabezpieczyć Polaków przed kryzysem. Z drugiej strony pokazywała skąd wziąć pieniądze na proponowane przez prezesa Kaczyńskiego reformy. Przeciętny widz oglądający oba wystąpienia miał prawo być skonfundowany zalewem tabelek, liczb i wykresów. Mógł też albo pójść tropem ideologicznym i po prostu wierzyć jednej ze stron, albo tropem racjonalnym i szukać w ich wystąpieniach lepszego argumentu. Wtedy jednak mógłby mieć problem, ponieważ w obu wystąpieniach były argumenty oraz wyliczenia przekonujące i wiarygodne.

Z punktu widzenia laika, któremu można zarzucić, że nie zna się na ekonomii (czyli również autorowi tego komentarza) wyglądało to tak, że starły się ze sobą dwie logiki budżetowe, dwie ideologie, ale na pewno nie jedna ekonomia. Sami ekonomiści (głównie proweniencji liberalnej, zobacz np. tu) skupili się raczej na pokazywaniu dlaczego dla gospodarki są najważniejsi przedsiębiorcy, zachęty dla nich oraz przepisy ułatwiające im prowadzenie firm, których w Polsce brakuje. Obywatele zaś, patrząc na starcie PO z PiS i diametralnie odmienne różnice w wyliczeniach mogli dojść do wniosku, choć to wniosek dość dobrze już znany, że ekonomia to nie jest żadna nauka ścisła i opiera się na przyjętych określonych założeniach oraz zależy od wielu czynników (także od naszych postaw i decyzji), których przewidzieć nie sposób. W tej konkretnej sytuacji przekłada się to na kwestie konstrukcji założeń budżetowych oraz wyliczeń dokonywanych przez obie strony sporu. Z jednej strony minister Rostowski wziął się za wyliczenia PiS uwzględniając tylko jedną stronę równania budżetowego, czyli wydatki związane z proponowanymi reformami i ulgami wskazując, że PiS po prostu populistycznie obiecuje rzeczy, które racjonalnie są trwonieniem pieniędzy. Z kolei PiS nie zaprezentował swojego pomysłu na przyszłoroczny budżet, a tylko wtedy byłoby wiadomo według jakich założeń wylicza on swoje prognozy wydatków i wpływów, czyli jaką inflację bierze za punkt odniesienia w kalkulacji przychodów, jakie szacuje wpływy do budżetu i skąd. Można powiedzieć, że zwykli obywatele znów zostali z niczym, tak jak to miało miejsce podczas debaty o wyższości ZUS nad OFE i vice versa rok temu. Wydaje się, że po sporze o koszty wciąż nie wiemy jak PO chce walczyć z kryzysem, czy sfery problemowe wyróżnione przez prezesa PiS są takimi również dla PO, a jeśli tak, i PO odrzuca ustami ministra Rostowskiego rozwiązania PiS, to jakie sam proponuje konkretne rozwiązania. Żyjemy w czasach niepewności, a rząd oraz opozycja przerzucając się liczbami raczej nie zwiększa w ten sposób naszego, i tak już ograniczonego, zaufania do państwa i polityków. A przecież to właśnie od decyzji polityków zależy nasza przyszłość, w tym również przyszłość finansowa. Obywatel jest więc w kropce, a politykom będzie go coraz trudniej przekonać do określonych reform, co nie wróży niczego dobrego w nadciągającym kryzysie.