Katarzyna Sarek

Chiny versus Japonia, czyli awantura o wyspy

Ruch na świeżym powietrzu i wydawanie głośnych okrzyków zdecydowanie pomagają w walce ze stresem, dotleniają organizm i poprawiają samopoczucie. W ciągu ostatniego tygodnia w ponad pięćdziesięciu chińskich miastach miejscowa ludność masowo wybrała taką formę spędzania wolnego czasu, przy okazji wzmacniając w sobie poczucie wspólnoty i przynależności do grupy.

Zakup przez Japonię nieszczęsnych wysepek Senkaku/Diaoyu (już wybór nazewnictwa świadczy o zaangażowaniu po którejś ze stron) wkurzył chiński lud. Wkurzenie zaowocowało protestami – początkowo spokojnymi, później gwałtowniejszymi – podczas których maszerowano, wznosząc czerwone flagi, portrety Mao i antyjapońskie hasła, paląc białe flagi z czerwonym kółkiem, a gdy nadarzała się okazja, niszczono japońskie samochody, demolowano japońskie sklepy i restauracje. Ambasada japońska zaleciła swoim obywatelom mieszkającym w Chinach pozostanie w domach, a część wielkich zakładów produkcyjnych, na przykład Nissan, Mazda czy Canon, przerwała pracę na kilka dni, próbując przeczekać najgorętszy okres protestów. W tym roku afera z wyspami nałożyła się na inną drażliwą datę w (i tak trudnych) stosunkach chińsko-japońskich – 18 września 1931 roku miał miejsce tzw. incydent mukdeński, kiedy to oddział wojsk japońskich upozorował zamach, który posłużył jako pretekst do aneksji Mandżurii.

Nienawiść do Japonii jest w Chinach autentyczna i głęboka. Trauma okresu drugiej wojny chińsko-japońskiej (1937-1945), w której najstraszniejszym wydarzeniem była masakra nankińska, wciąż trwa, a każdy Chińczyk zapytany o największego wroga, bez chwili wahania wskaże zamorskiego sąsiada. Zachowanie Japończyków w okupowanych Chinach – masowe mordy, eksperymenty na ludziach, pogarda i traktowanie Chińczyków jak niższej i gorszej rasy – sprawiło, że resentyment jest wciąż żywy. Co gorsza, Japończycy nigdy nie wyznali swych win ani nie złożyli oficjalnych przeprosin. Podczas gdy zwykli ludzie pod wpływem prawdziwych emocji wychodzą na ulicę, chińskie władze umiejętnie sterują protestami – gdy jest im to na rękę, podsycają nastroje, gdy osiągają zbyt wielką skalę lub zmierzają one w nieodpowiednim kierunku, siły porządkowe zaczynają energicznie je tłumić. Tak jest i teraz.

Przemarsze ulicami, wznoszenie bardzo drastycznych haseł antyjapońskich, podpalanie samochodów i niszczenie sklepów początkowo nie wywoływało zdecydowanej reakcji policji, która w niektórych miastach wręcz instruowała uczestników, gdzie mają się udać i jakie hasła wznosić. Ale gdy w tłumie pojawiały się osoby korzystające z okazji, aby publicznie poruszyć inną tematykę i wznosiły transparenty z hasłami „Wolność i demokracja” lub „Precz z Japonią, precz z USA, precz z korupcją!”, to policja z prędkością światła wyławiała niesubordynowanych uczestników. Plotki mówią, że protesty były co najmniej po myśli władz centralnych, a niektórzy nawet szepczą, że były przez nie wywoływane, a gros uczestników to członkowie służb w cywilu. Protesty służą jako wentyl bezpieczeństwa, podczas których nagromadzona złość może szybko znaleźć ujście. W kraju narasta niezadowolenie spowodowane coraz bardziej odczuwanym kryzysem, rośnie także napięcie w partii przed przekazaniem władzy na październikowym zjeździe, który zresztą nie wiadomo kiedy się odbędzie… Namaszczony na delfina Xi Jinping ostatnio zniknął jak kamfora na dwa tygodnie, potem wrócił bez słowa wyjaśnienia, Bo Xilai wciąż czeka, nie wiadomo gdzie, na proces, a jeden z cudzoziemców robiących interesy w Chinach powiedział, że czuje się jak głupek siadający do rozmów z chińskimi partnerami, którzy są już spakowani i czekają tylko na sygnał, żeby prysnąć za granicę…

Część chińskiej opinii publicznej przyglądała się ze zgorszeniem aktom wandalizmu i zwykłej chuliganerii, media państwowe zaczęły po kilku dniach nawoływać do „racjonalnego patriotyzmu” i zwracać uwagę, że niszczenie własności rodaków is extremely inapropriate. Blogerzy zaczęli wyśmiewać głupotę haseł zachęcających do bojkotu japońskich towarów, zadając proste pytanie: jakie mleko w proszku wybierzesz dla własnego dziecka – chińskie czy japońskie?

Chiński konsument kierując się rozsądkiem i jakością produktu, zawsze postawi produkt japoński nad chiński – czy to będzie żywność, czy samochód. Ale w opozycji do racjonalnych argumentów i kierowania się własnym interesem stoją lata indoktrynacji i propagandy. Chińska szkoła wtłacza do mózgów proste przekazy – państwo jest ważniejsze od jednostki, interes wspólny stoi nad prywatnym, indywidualizm jest zły, a Japonia to śmiertelny i odwieczny wróg. W kinach i w telewizji co rusz można natknąć się na filmy i programy epatujące bezmiarem japońskich win i okrucieństwa żołdaków mordujących i prześladujących niewinnych i szlachetnych Chińczyków.

Nacjonalizm z jednej strony jest na rękę rządowi, bo wróg zewnętrzny doskonale odwraca uwagę od problemów wewnętrznych, ale zarazem stanowi groźną pułapkę. Gdy naród uzna, że rząd nie dba należycie o interes ojczyzny, jego wkurzenie może obrócić się przeciw samej władzy. A to już scenariusz, którego realizacji nikt nie powinien oczekiwać z radością…

* Katarzyna Sarek, doktorantka w Zakładzie Sinologii Uniwersytetu Warszawskiego, tłumaczka, publicystka, współprowadzi blog www.skosnymokiem.wordpress.com.

„Kultura Liberalna” nr 193 (38/2012) z 18 września 2012 r.