Jacek Wakar
Poniedziałkowe dzieci
Słyszałem o tej książce już dawno. Czekałem niecierpliwie, ostatnio niemal odliczając dni. Cóż w tym dziwnego, skoro chodziło o rzecz sygnowaną przez Patti Smith, a Patti Smith to Patti Smith – nic dodać, nic ująć. Z jej legendą zetknąłem się bodaj w liceum, bo choć daleko mi było do punka, słuchałem pasjami Sex Pistols i The Clash. Trochę ze względu na ich energię, trochę dlatego, że jak wielu młodzian drugiej połowy lat 80. w Polsce podzielałem ich bunt, ich niezgodę. Na co? Najprościej byłoby powiedzieć – na wszystko. Szczegóły nie miały większego znaczenia. O Patti Smith usłyszałem, potem usłyszałem jej „Glorię” i coś jeszcze, no i powtarzałem, że ją znam, bo tak wypadało. Tyle że Patti robiła zawsze muzykę dla dorosłych. Wtedy jeszcze nie dla mnie.
Po latach, w roku 2002, wybrałem się do Sali Kongresowej na jej koncert. I dostałem obuchem w skroń, bo obejrzałem najważniejszy (obok występu Toma Waitsa oczywiście) rockowy spektakl w życiu. Punkowa energia łączyła się w nim z poezją, najczystsza charyzma z poczuciem humoru. Smith miała w sobie coś z indiańskiej squaw – trudną do określenia mądrość i bezpośredniość. Przytaczam w tym miejscu po raz kolejny zdanie Gombrowicza: „Najtrudniejsza w sztuce jest łatwość”. Tego wieczoru przekonałem się, że ową łatwość mają najwięksi. Ona dodawała do niej jeszcze zawartą w pooranej bruzdami twarzy szlachetność. Teraz, gdy słucham Patti Smith, nie mogę zapomnieć jej twarzy.
„Poniedziałkowe dzieci” to niewątpliwie jedna z najważniejszych książek, jakie czytałem przez ostatnie lata. Surowa, ale przesycona ciepłem. Prosta, a jakoś poetycka. Kronikarska, ale umykająca niewolniczemu przywiązaniu do faktów. Nazwać ją autobiografią Smith to zbyt duże uproszczenie. Artystka nie zamierza bowiem opisywać ścieżek swej kariery, nad znaczącymi faktami nawet się nie pochyla. Poza tym jej opowieść nie ma w sobie ambicji, by zawrzeć doświadczenie całego życia. Nie przeczytamy zatem o tym, co działo się ze Smith od lat 80. aż do dzisiaj. Dowiemy się za to, jak zaczynała. Jak młoda, ledwie dwudziestoletnia dziewczyna z małego miasta w New Jersey trafiła do Nowego Jorku, z początku myśląc tylko o tym, jak przetrwać, śpiąc po klatkach schodowych i parkowych ławkach. I jak poznała człowieka, który zmienił jej życie i ona zmieniła życie jego.
W istocie bowiem książka Patti Smith jest jedną z najbardziej poruszających historii miłosnych w literaturze ostatniej dekady. Jest spłatą długu i pożegnaniem przyjaciela. Z Robertem Mapplethorpem przeżyła niby tylko siedem lat, ale i potem byli blisko siebie. Z początku to on prowadził ją za rękę, pokazując także ciemne rejony sztuki. Potem siły się wyrównały. Robert stał się jednym z najciekawszych awangardowych fotografów, a ona jego modelką i muzą. Ale to ona – najpierw w cieniu przyjaciela – nagrała płytę i o niej dowiedział się świat.
„Poniedziałkowe dzieci” to zapis tamtych czasów. To Nowy Jork i hotel Chelsea, w którym zajmowali klitkę nieopodal pokoju, gdzie zapił się Dylan Thomas. To włóczęgi ulicami, spotkania z Hendrixem i Joplin, podróże do Paryża, choćby na grób Jima Morrisona. Wreszcie opis fascynacji Smith poezją – Rimbaud był jej obsesją. Nade wszystko jednak jest to opowieść o miłości – najdosłowniej – silniejszej niż śmierć. Smith opisuje chwile, gdy dowiedziała się, że chory na AIDS Robert odszedł. Przeczuwała to, była spokojna. Wiadomość o śmierci zespoliła się przedziwnie z arią Toski, która śpiewała „Żyłam dla miłości, żyłam dla sztuki”. Nawet jeżeli jest to piękne zmyślenie, przyjaciel na nie zasłużył. Tym bardziej, że Patti to taki typ, co nie umie czegokolwiek udawać.
Tak sobie myślę, że Patti Smith dała nam coś od siebie, z czym bardzo trudno się będzie rozstać. Dlatego nie schowam „Poniedziałkowych dzieci” zbyt głęboko. Będę je trzymał pod ręką. Jak jej płyty, choćby ostatnią – „Banga”. Od Patti Smith dowiedziałem się, że właśnie tak miał na imię pies Poncjusza Piłata w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa. Taka lekcja.
* Jacek Wakar, szef działu Publicystyki Kulturalnej w Drugim Programie Polskiego Radia.
„Kultura Liberalna” nr 193 (38/2012) z 18 września 2012 r.