„Karajan przedstawia piękno bez formy, dźwięk bez znaczenia, moc bez rozumu, rozum bez duszy” – mówił o kultowym dyrygencie David Cairns[1]. Był jak maszyna, służąca do unieruchamiania muzyki, do gromadzenia jej w swym wnętrzu na jakimś organicznym nośniku danych. Podobny do płyty kompaktowej, która bez niego być może wcale by nie powstała. „Lata leciały – powiada Łukasz Borowicz – a jak Karajan dyrygował Brahmsa, można było regulować zegarek. On był absolutnie jednoznacznie określony w sztuce” [2].

Podobnie ma się rzecz z nagraniami audiowizualnymi, które wyreżyserował. Milczący, o twarzy ściągniętej i zamkniętych powiekach, stwarzał muzykę wedle sobie tylko znanego wzoru – choć równie dobrze mógłby stać pośrodku nieruchomej ciszy. Niewzruszona sylwetka, jakby zamknięta i przykurczona, kontrastuje z otaczającym ją ruchem: ruchem smyczków tnących powietrze, z drganiem cząsteczek, wreszcie z iluzorycznym pędem muzyki, któremu Karajan przeciwstawiał najwyższe skupienie i najintensywniejsze napięcie. Znając dzieło na pamięć, obywał się bez partytury. Więcej jeszcze: nie potrzebował, nie chciał obserwować orkiestry; stawał się – i tak też stawał przed nią – niczym ślepiec, który pozwala, by prowadził go sam proces muzyczny.

Ja ślepy, wy z zewnątrz, co za przekleństwo,
Obmierzłość losu i przeciwieństwo […][3] 

Skupiona i napięta twarz tego dyrygenta-ślepca przywodzi na myśl maskę pośmiertną, w której ustaje i zastyga drżenie mięśni, krążenie, życie. Co więcej, maska pośmiertna unieruchamia czas, albowiem powstrzymuje przemijanie tego, co naturalnie przemija, i zachowuje w sobie moment przejścia od życia – do śmierci.

Gdy ogląda się nagrania Karajana, wydaje się on absolutny i niemal bezosobowy; dyrygent-ślepiec, który odtwarza dzieło z wprost mechaniczną precyzją, który odrzuca możliwość rewizji raz wypracowanego ujęcia i pozwala wątpić, czy jest żywym człowiekiem, ściąga na siebie wszystkie spojrzenia. W zacienionej sali, w świetle reflektorów, Karajan wyglądał tak, jakby składał siebie w ofierze – aby ustąpić pola dziełu, w którym znów zmartwychwstanie. Kiedy Książę Homburgu, skazany na śmierć bohater dramatu von Kleista, z zasłoniętymi oczyma wyczekuje egzekucji, na chwilę przed tym, co nieuniknione, także odwołuje się do dialektyki ciemności i światła:

Nieśmiertelności, wreszcie mam ciebie.
Przeświecasz ku mnie poprzez te opaski
Na oczach moich blaskiem słońc tysiąca.
U ramion moich wyrastają skrzydła,
Duch mój szybuje poprzez ciche etery…
Jak okrętowi wichrem porwanemu,
Niknie w oddali port pełen wesela,
Tak moje życie znika całe w mroku…[4] 

Tak jak przez ciemność-śmierć przebija światło-nieśmiertelność, tak reflektory rozjaśniają twarz dyrygenta mierzącego się z dziełem. Tak też jak Książę Homburgu, Karajan wcale nie umiera. Przeciwnie, zyskuje nieśmiertelność w dwustu milionach sprzedanych nagrań, w piętnie, które jego interpretacje światowego kanonu muzycznego odcisnęły na myśleniu o Beethovenie, Brucknerze czy Brahmsie.

 

[1] Cyt. za: Norman Lebrecht, Maestro. Mythes et réalités des grands chefs d’orchestre, Éd. JC Lattès 1996.

[2] Łukasz Borowicz, Anna Ginał, Ostatni romantyk klasyki, „Dziennik”, 4 kwietnia 2008.

[3] Rainer Maria Rilke, Piosenka ślepca, przeł. Adam Pomorski.

[4] Heinrich von Kleist, Książę Homburgu, przeł. Jan Sztaudynger.