Adam Rębacz
Egipt. Rewolucji nie było
Pomysł wyjazdu do Egiptu powstał dawno. To była jedna szybka decyzja – zakup tanich biletów lotniczych w sieci. Później pół roku przygotowań, lektur i rozmów. Po drodze wziąłem udział w kilku imprezach kulturalnych, m.in. w warszawskim Planete+ Doc, na którym pokazywano blok filmów poświęconych arabskiej wiośnie. Nabrałem wówczas przekonania, że rewolucja w Egipcie to temat niezwykle ważny. Zapragnąłem odbyć podróż jej śladami.
Po przyjeździe do Kairu zamieszkałem dwieście metrów od placu Tahrir, w samym centrum miasta znanego z rewolucyjnych wystąpień. Hotel, w którym się zatrzymałem, był typową backpackerską noclegownią na poddaszu, ale ze śniadaniem (pita i jajko) i – jak podkreślił zapraszający mnie do środka Arab – z Facebookiem. Nie z internetem – z Facebookiem.
Przez pierwsze dwa dni byłem jedynym gościem hotelu, dlatego Mohammed, jego właściciel, miał czas na wieczorne pogawędki. Siedząc na dachu i popijając herbatę z kardamonem, wsłuchiwaliśmy się w dobiegającą z ulicy muzykę klaksonów. Zapytałem Mohammeda, dlaczego jestem jedynym gościem hotelu, który mieści się w samym centrum Kairu. To przecież pora urlopów. „Taki czas, kiepski sezon”, odparł krótko. Tym pytaniem sprowokowałem go do narzekań. „Turyści przestraszyli się zamieszek i przemocy na ulicach, a przecież wszystko skończyło się ponad pół roku temu”, powiedział. Spytałem, jak ocenia rewolucję. „Czy jakiś Egipcjanin opowiadał ci o rewolucji?”, zapytał w odpowiedzi Mohammed. Powiedziałem, że nie. „No właśnie. Bo tu rewolucji nie było – odparł. – W Egipcie nic się nie zmieniło”. Teraz jest jeszcze gorzej, ciągnął. Za Mubaraka Kair był miastem wymienianym jednym tchem z Moskwą, Pekinem i Stambułem. Teraz, z nowym prezydentem Mursim, wszystko trzeba zaczynać od nowa. A wolności jak nie było, tak nie ma. Jest tylko Facebook.
* * *
Największe ulice w centrum miasta po południu zamieniają się w targowisko. To najprostszy i dla wielu jedyny sposób na sprzedanie i kupienie czegokolwiek. Między samochodami, tramwajami i autobusami w kurzu i hałasie handluje się wszystkim, choć obowiązuje podział na ulice z ubraniami i sprzętami oraz artykułami spożywczymi. Turysta z Europy jest rzadkim i łakomym kąskiem. Suk dla przyjezdnych – z przyprawami, olejkami, chustami, papirusami i odpowiednio drogimi kobiercami – jest zupełnie gdzie indziej.
* * *
Na plac Tahrir pierwszy raz trafiłem o piątej rano, jadąc prosto z lotniska z plecakiem i szeroko otwartymi ze zdumienia oczami. Zamiast miejsca będącego sceną najważniejszych zdarzeń egipskiej rewolucji zobaczyłem siedlisko bezdomnych. Jego konstrukcja wyglądała na prowizoryczną, ale tak naprawdę składała się z solidnie obudowanych wyszperaną zewsząd materią namiotów i legowisk, w których spali ludzie. W czasie wystąpień mieszkało tu dużo więcej osób. Tłum nie schodził z placu, zdarzały się bijatyki, płonęły kukły Mubaraka. Teraz zostali tylko ci, którzy zawsze tu byli.
Dziś plac Tahrir to po prostu duże skrzyżowanie ulic, pod którym przebiega linia metra. Codziennie przelewają się tu tysiące ludzi, ale nie dla wszystkich czas płynie równie szybko. Przechodząc przez Tahrir kilka razy dziennie, widziałem jego mieszkańców wylegujących się leniwie, za każdym razem w innej pozycji.
* * *
Aleksandria to drugie co do wielkości miasto Egiptu i kolejne na trasie mojej podróży. Jej sercem jest kornisz (corniche), czyli ulica z deptakiem, ciągnąca się wzdłuż morskiego brzegu przez dwadzieścia kilometrów. Po zachodzie słońca mieszkańcy miasta wychodzą nad brzeg morza. Rozmawiają, palą fajki i jedzą. Pewnego dnia podbiegł do mnie człowiek i podając mi kawałek arbuza, niezgrabną angielszczyzną obwieścił z wyrzutem: „Jest ramadan, musisz coś zjeść!”. Spacer po korniszu w czasie wieczornego posiłku w ramadanie jest źle widziany. Nazajutrz kupiłem więc pitę, wyciągnąłem z plecaka paprykarz szczeciński, który zawsze wożę ze sobą na czarną godzinę, i poszedłem nad morze. Usiadłem na falochronie, napełniłem pitę paprykarzem i zjadłem w towarzystwie świętujących muzułmanów.
Chwilę po zachodzie słońca słabnie ruch uliczny, wszystkie ławki, murki i trawniki zapełniają się ludźmi jedzącymi wspólnie swój jedyny posiłek w ciągu dnia w ramadanie. Wtedy nikt nie może być głodny. Po godzinie wszystko wraca do normy, a korki na drodze utrzymują się do północy.
* * *
Przebywając w egzotycznym miejscu, podświadomie rejestrujemy ślady zachodniego świata. Nad Nilem w Kairze i na korniszu w Aleksandrii wybudowano wiele pięciogwiazdkowych hoteli światowych marek. Większość z nich stoi dziś pusta lub z rzadka tylko wita biznesowych gości. Turyści grzeją się w Hurghadzie, która z Egiptem niewiele ma wspólnego. W Aleksandrii podczas spaceru po korniszu natknąłem się na hotel Four Season, zaprojektowany na półtora tysiąca gości. Przy budynku znajdowało się jedyne na dwudziestokilometrowym deptaku przejście dla pieszych obstawione policją turystyczną! Wokół hotelu pootwierano ekskluzywne sklepy i kawiarnie zachodnich sieci, tak aby turyści czuli się jak u siebie.
* * *
W pejzażu wielkich egipskich miast dominują bloki – wielopiętrowe konglomeraty mieszkań o przedziwnych konstrukcjach, zbite w jedną bryłę z powodu braku przestrzeni. Ich mieszkańcy szukając oddechu, budują małe wesołe miasteczka. Często składają się one tylko z kilku bujanych koników na drobne monety. Czasem są tam też karuzele, huśtawki i piłkarzyki. Nikt nie przejmuje się urwanym oparciem ani tym, że brakuje plastikowych zawodników. Takich miejsc nie omijają nawet całkiem wyrośnięci chłopcy na motorach. W odpowiednim wieku trzeba mieć motor. Koniecznie z głośnym radyjkiem.
* * *
W ciągu dnia nie w głowie ludziom polityka. Trzeba zarobić pieniądze. Wszystko dzieje się na ulicy. To tam się handluje, naprawia samochody, strzyże, czyści buty, tka dywany i łowi ryby. Podziwiałem ciężko pracujących w czterdziestostopniowym upale Arabów, którzy w czasie ramadanu zachowywali post do wieczora. Nie spotkamy w Europie takich obrazków.
* * *
Próbowałem zaobserwować, czy mieszkańcy Egiptu są bardziej odporni na wysoką temperaturę niż my Europejczycy. Egipcjanie też chronią się w cieniu. Całymi godzinami siedzą na plastikowych krzesłach i patrzą przed siebie. Egipt to kraina plastikowych krzeseł. Są wszędzie, stanowią narzędzie do zawłaszczania przestrzeni. Niektórzy siedząc, przesuwają w dłoni paciorki subhy. Inni jedynie obserwują otoczenie, przeczekując upał. Jest za gorąco nawet na fajkę wodną. Kiedy upał zelżeje, trzeba już wracać do domu.
* * *
Przed urzędem stoi niemy tłum. Ludzie trzymają zapisane kartki, ale nikt nie krzyczy. Pytam przechodnia, o co chodzi. Teraz o zwolnienia, jutro o coś innego. Takie zgromadzenia nie robią na urzędnikach wrażenia. Ludzie przychodzą z pretensjami, czasem pokrzyczą, a potem idą sobie. Od zeszłego roku protesty zdarzają się często, ale ich efektów nie widać. Ktoś z tłumu mówi, żebym nie fotografował, bo mogą być problemy. Zrobiłem jedno zdjęcie.
* * *
Jedyna przestrzeń, gdzie widać ślady rewolucji, to mury, ściany kamienic i płoty. Szablony, napisy i graffiti nawołują do głosowania, upamiętniają ofiary starć z wojskiem, ośmieszają przywódców. Kolorowa mozaika sprayów z okresu arabskiej wiosny. Dziesiątki metrów kwadratowych postulatów i gróźb, przeplecionych na wysokości wzroku plakatami informującymi o dyskotece lub ogłoszeniami o atrakcyjnej ofercie. To znak, że sprawy bieżące stają się ważniejsze od wspomnień tamtego czasu. Całe kompozycje zachowały się jedynie wysoko ponad głową. W czasie gorącej wiosny graffiti malowano jawnie i za dnia. Policja i wojsko miały poważniejsze problemy niż ściganie grafficiarzy. Po zwycięskiej rewolucji nikt nie usunął obrazków, bo to tak, jakby wymazać z pamięci to, co się stało, czyli obalenie dyktatora i pierwsze wolne wybory prezydenckie w tym kraju.
* * *
Kwintesencją arabskiego życia w Egipcie są stare herbaciarnie i kawiarnie, które zapełniają się każdego wieczoru kumplami z sąsiedztwa. Młodzi i starzy przychodzą załatwiać tam swoje sprawy, zapalić fajkę, pograć w backgammona, obejrzeć mecz w czarno-białym telewizorze, poczytać gazetę albo po prostu posiedzieć i pogadać. Między stolikami przemykają sprzedawcy zegarków i okularów lub dzieciaki próbujące za parę drobnych wcisnąć paczkę chusteczek higienicznych. Kelnerzy roznoszą szklaneczki z herbatą lub kawą i zagadują gości. Wszyscy tutaj dobrze się znają. Spośród oliwkowych twarzy Egipcjan można wyłowić twarze podróżników z całego świata. Są tacy, którzy swoje wrażenia zapisują w telefonie komórkowym, robią zdjęcia. Stali bywalcy przyjmują to ze spokojem. Inni przebieg mijającego dnia zapisują w notesie pełnym wlepek i stempli. Gdzieniegdzie świecą laptopy. Odbywa się giełda kontaktów, wymiana adresów, powstają plany na jutro. Można wyjść za róg po szoarmę lub kebab. W kawiarni długo po północy koncentruje się energia.
Przychodzi jednak taki moment, kiedy nawet najpopularniejsza kawiarnia pustoszeje, choć jej drzwi nigdy nie są zamknięte. Nad ranem intensywność dźwięku klaksonów dochodzącego z ulicy słabnie. Za kilka godzin znów będą grały pełną parą. Zacznie się nowy dzień. Bez rewolucji.
* * *
* Adam Rębacz, nauczyciel historii i wiedzy o społeczeństwie w warszawskim liceum, organizator międzyszkolnych projektów edukacyjnych. W wolnych chwilach podróżnik.
„Kultura Liberalna” nr 194 (39/2012) z 25 września 2012 r.