Jacek Wakar
Teatr absurdu
Od czterech dni jestem w Tarnowie, oglądam jako juror przedstawienia XVI Ogólnopolskiego Festiwalu Komedii Talia, z radością celebruję oderwanie od warszawskiej codziennej rzeczywistości. Komedie jednak komediami, a nałóg nałogiem. Kolega juror chwali się, jedząc śniadanie, że od czterech dni nie włączył telewizora. A ja co? Przerzucam kanały. Tu film, tam kretyński teleturniej – zaczepiam wzrok na chwilę. No i Telewizja Trwam, na którą patrzę jak na najbardziej egzotyczne zjawisko. Na przykład relacja z sobotniego marszu, organizowanego przez PiS i Solidarność. Toż to opowieść o pospolitym narodowym ruszeniu, początku kolejnego powstania, tylko patrzeć ofiar, co „krwią omyją warszawski bruk”. Dokładnie takiego sformułowania użyła pewna pani na ekranie telewizji ojca Rydzyka, opisując z właściwą emfazą i aktorskimi środkami warszawską historię.
Patrzę na te obrazki z Tarnowa i zastanawiam się, jak niewiele trzeba, by na lep podobnych zdarzeń poszły media. No dobrze, nie ma racji Stefan Niesiołowski, gdy odmawia zwolennikom PiS jakiegokolwiek znaczenia, przy okazji wszystkich oponentów rządu obrzucając wyszukanymi kalumniami. Ale też nie ma co udawać, że marsz 100 albo i 200 tysięcy ludzi coś zmieni. Ta liczba wywodzi się przecież z żelaznego elektoratu partii Jarosława Kaczyńskiego, wzmocnionego przez roszczeniowo nastawionych związkowców z Solidarności. Ta liczba to tylko ułamek wyniku, jaki PiS otrzymuje zazwyczaj w powszechnych wyborach, od lat bynajmniej ich nie wygrywając. Zatem Kaczyński ma rację, że podsyca zainteresowanie mediów sobą i swymi pretorianami, ale poza jednorazowym eventem nic z tego nie wynika. Prezes PiS jest bowiem od lat politykiem wiecowym, sprawdzającym się jedynie wśród zachwyconego nim tłumu. Nawet z poparciem ojca Rydzyka, Kaczyński stracił jednak to coś, co wyznacza status polityka. Elementarną skuteczność. Może zgromadzić na Placu Trzech Krzyży tysiące zwolenników, może krzyczeć, że Polska się budzi, a on wraz z jego partią zaczyna marsz do zwycięstwa. Tyle że poza zainteresowaniem mediów niczego nie osiągnie, zatracił bowiem umiejętność zmieniania rzeczywistości.
Dlatego postacią jak z teatru absurdu wydaje się ogłoszony przez szefa Prawa i Sprawiedliwości kandydat na premiera z ramienia tego ugrupowania. Rację miał Jacek Żakowski, piętnując niezdrowe podniecenie dziennikarzy, którzy tworzyli rankingowe listy kandydatów na kandydatów. Kogóż to wskaże Prezes – zastanawiali się dłuższy moment. Tymczasem – jak słusznie wskazywał Żakowski – było to kompletnie bez znaczenia, bowiem rzeczony kandydat na żadną rolę w polityce najmniejszych szans nie miał. Dlatego mógł nim zostać chociażby znany z sympatii do PiS i nienawiści do Platformy Jan Pietrzak. Przynajmniej byłoby jeszcze bardziej zabawnie…
Został nim jednak profesor Piotr Gliński, postać o nieposzlakowanej opinii, nawet w Tarnowie od koleżanki z jury, świetnej skądinąd aktorki, usłyszałem o nim wiele dobrych słów. Na Glińskiego stawiała, o ile pamiętam, Monika Olejnik, więc niewykluczone, że Jarosław Kaczyński mimowolnie wzmocnił pozycję dziennikarki, czyniąc z niej wybitnego analityka polskiej sceny politycznej. To jednak tylko żarty, do namysłu skłaniają inne sprawy.
Co natchnęło prof. Glińskiego, by zagrać przeznaczoną mu przez prezesa PiS rolę? Czy zachwyt nim samym, bezbrzeżne zaufanie, zauroczenie charyzmą polityka, na którego cześć poetyckie peany pisał Jarosław Marek Rymkiewicz? Czy może chęć wyjścia z uniwersyteckiego getta, pokusa pogrzania się przez chwilę w świetle telewizyjnych kamer? Przez chwilę, bo opowieść pod tytułem „Gliński kandydatem PiS na premiera” już dziś ma siłę rażenia wczorajszego newsa. Za dzień, może dwa, może trzy stanie się tylko medialną bańką, którą wyprą świeższe wiadomości. Profesor Gliński zaś z powrotem zajmie się pracą naukową, która przyniosła mu szacunek i uznanie, zrozumiawszy być może, jak przereklamowaną rzeczą jest polityka. Ja natomiast nie przestanę zachodzić w głowę, dlaczego przyjął na siebie rolę jak z podrzędnego teatru absurdu. Na Talii nagrody by nie dostał.
Jacek Wakar
„Kultura Liberalna” nr 195 (40/2012) z 2 października 2012 r.