Jacek Głażewski
Krytyka jako sztuka uwodzenia. Uwagi na marginesie esejów Susan Sontag
Książka krytyczna czerpie swoją siłę z prawa do odrębnego oglądu rzeczywistości. Z postawy niezależnej, swobodnej i często kontrowersyjnej, a zatem sytuującej się na antypodach społecznych oczekiwań. Krytyk powinien odczuwać i podtrzymywać przyswojoną, choć niejednokrotnie indywidualną – zdeterminowaną przez personalne doświadczenie – niezależność własnych ocen. Warunkiem niezbędnym do zachowania takiej autonomii byłaby wolność, pojmowana nie tylko jako dystans wobec repertuaru sezonowych mód, ale także jako zasadnicze odcięcie się od pokusy zdobycia realnego, politycznego znaczenia – niezgoda na wymianę ról społecznych i zastąpienie figury intelektualisty odrażającą sylwetką eksperta gotowego na każde skinienie władzy dążyć do legitymizacji jej nadużyć i haniebnych przekłamań. Chorobą naszego czasu byłoby więc bezkrytyczne kapłaństwo, którego nadęta powaga przytępia zmysł obserwacji, izoluje od świata i zamyka w ciasnych formułach „wyższej konieczności” lub „poprawności politycznej”.
Kłopot polega jednak na tym, że krytyk jest zarazem uczestnikiem wydarzeń, zatem jego aktywność, jego sądy i oceny będą zawsze ryzykowne. Ostrość stylu, radykalizm opinii, które z perspektywy odbiorcy mogą wydawać się kaprysem ekscentryka, są w istocie ceną za uczestnictwo w procesie rozpoznania, nazwania i zrozumienia zjawisk kształtujących się na naszych oczach. Krytyk musi więc – by odwołać się do polskiej tradycji intelektualnej – „łowić kryteria”, wytwarzać narzędzia poznania, konstruować pojęcia i język opisu. Wydaje się zatem, że jego propozycje będą „trwale tymczasowe”. Istnieją jednak książki, które nawet po kilkudziesięciu latach zachowały swą pierwotną świeżość i drapieżność. Jedną z nich jest tom „Przeciw interpretacji” Susan Sontag. Z jakiego powodu?
Lekcja Montaigne’a
Warto może w tym miejscu przywołać słowa jednego z wielkich mistrzów nowożytnej kultury europejskiej, który snując swoje samotnicze rozważania, porządkował rzeczywistość i – jak przystało na rasowego francuskiego intelektualistę – oceniał ją trzeźwo, a nawet surowo. W „Próbach” Michela de Montaigne znajdujemy fragment złośliwie komentujący pewien znamienny brak świadomości, który nieraz towarzyszy aktywności naukowej:
„Cnota, powiada Antystenes, zadowala się sobą, bez osobnej nauki, bez słów, bez zewnętrznych znaków. Wśród naszych zwyczajnych czynności na tysiąc nie ma jednej, która by tyczyła nas samych. Ten, którego widzisz, jak drze się na wyłom, wściekły i bezprzytomny, wystawiony na grad kul, i ten drugi, okryty bliznami, blady i mdlejący z głodu […] – czy mniemasz, że czynią to dla siebie? Zgoła nie, dla kogoś, kogo może nigdy nie widzieli i kto zgoła nie troszczy się o ich czyny, zanurzony tymczasem w rozkoszy i uciechach. A ten drugi, cały zapluty, kaprawy i brudny, którego widzisz oto po północy, jak opuszcza dopiero biblioteczne pyły, myślisz, że on szuka w księgach, jak stać się lepszym, rozumniejszym i szczęśliwszym? Ani podobieństwa: on musi, choćby to życiem miał przypłacić, pouczyć potomność o metrum Plautowych wierszy i o prawdziwej ortografii jakiegoś łacińskiego wyrazu. Któż nie zamieni chętnie zdrowia, spokoju i życia za rozgłos i sławę, najbardziej czczą, błahą i fałszywą monetę pod słońcem?” [1].
Nie ulega wątpliwości, że krytyczna postawa Susan Sontag znajduje swe źródło w esejach Montaigne’a. W jej młodzieńczej decyzji co do wyboru drogi życiowej, jasnym wyprofilowaniu intelektualnych zadań i powinności (w dziennikach pisała: „Gdy byłam dzieckiem, czułam się opuszczona. Moją odpowiedzią było pragnienie osiągnięcia perfekcji”) wyczuć można zalążki radykalizmu, który w przyszłości stanie się jej znakiem rozpoznawczym. Obok niego jednak swoje miejsce znajdują pasja i zachłanność: „Przyjechałam do Nowego Jorku na początku lat sześćdziesiątych z mocnym postanowieniem, by zagonić do pracy pisarkę, którą postanowiłam zostać już jako nastolatka. Moja definicja pisarza brzmiała wówczas: człowiek zainteresowany «wszystkim». Zawsze ciekawiły mnie najróżniejsze rzeczy, nic więc dziwnego, że tak właśnie pojmowałam pisarskie powołanie” [2].
Pasja lektury
Zbiór esejów, które powstały w latach 1961-1965 jako świadectwo i ślad zachłanności życiowej oraz intelektualnej Susan Sontag, bardzo szybko stał się pozycją klasyczną. Dla autorki był on jednak rodzajem weryfikacyjnego doświadczenia intuicji i przemyśleń. Pisała o tym wprost: „Z mojego punktu widzenia eseje te spełniły swoje zadanie. Dzięki nim inaczej postrzegam świat, mam świeższe spojrzenie, radykalnie zmieniło się też moje pojmowanie obowiązków pisarza – przed napisaniem tych esejów nie wierzyłam w wiele z zaprezentowanych w nich idei. Po ich napisaniu uwierzyłam w to, co napisałam” [3].
Urok owych tekstów polega w jakimś sensie na ich zwodniczym charakterze. Owszem, są radykalne, ostre, uderzają w utarte schematy i społeczne świętości. Zarazem jednak nie negują przecież sensu intelektualnych zatrudnień. Co więcej, Susan Sontag – podobnie jak Montaigne – wskazuje na konieczność oparcia pracy na hierarchicznym porządku wartości, w którym najistotniejsze będzie ćwiczenie cnoty wierności sobie, a nie zaspokajanie żądzy sławy. Poklask nie powinien być celem intelektualnych trudów. Trwały szacunek zyskuje się przede wszystkim dzięki własnej postawie, a nie dzięki wykazowi nawet najbardziej błyskotliwych publikacji. Krytyk winien więc uświadomić sobie, że jego dyscyplina jest – mówiąc nieco patetycznie – drogą wyższego poznania, a nie tylko ścieżką literackich zawiłości, zaś dorobek pisarski wyrażać ma troskę o realizację zobowiązania, które zostało podjęte z chwilą narodzin wewnętrznej poznawczej pasji oraz jej bliźniaczej siostry – dociekliwości.
Ku erotyce sztuki
Spośród kilku znaczeń łacińskiego czasownika seducere (odciągać na stronę, odprowadzać, odsuwać, odwracać, oddzielać) najbardziej znamienne wydaje się znaczenie przenośne – oszukiwać, uwodzić. Jest ono ściśle związane z innym słowem, a mianowicie ducere – prowadzić, które na gruncie semantycznym kojarzy się z pewnym społecznym porządkiem i hierarchią władzy. Przeciwieństwem budowania owego ładu jest sytuacja uwodzenia, czyli pewnego łudzenia i mamienia, jak powiada Pascal Quignard: „przyciągania do siebie z dala od świata”.
Czy świadczy to jednak o tym, że relacje w przestrzeni kultury można sprowadzić do pewnego typu oszustwa, gry, maskowania – choćby strategii ukrywania własnej niewiedzy poprzez przewrotne eksponowanie erudycji? Co właściwie oznacza stwierdzenie, że sztuka uwodzenia jest dobrym sposobem na ukształtowanie partnerskiej więzi pomiędzy krytykiem a odbiorcą? Trzeba raz jeszcze przyjrzeć się słowu ducere i dostrzec w nim – jeśli wolno tak powiedzieć – drugi plan etymologiczny. W czasowniku tym zawarty jest przecież pewien projekt współdziałania: prowadzić, wieść to inaczej być przewodnikiem (dux), ale zawsze dla kogoś, w perspektywie czyjejś zgody na owo przewodzenie. Z pewnością nie łudzić, wprowadzać w błąd, oszukiwać. Przeciwnie – pokazywać inną drogę, inny szlak, inny sposób wędrówki. Mistrzynią tej sztuki jest właśnie Susan Sontag.
Począwszy od tytułowego eseju, w którym dystansuje się ona wobec świata akademickich praktyk interpretacji przesłaniających dzieło sztuki zamiast uświadamiać jego istnienie, stany odrębności i swoistości, poprzez rozważania o stylu, o tekstach literackich, teatrze, filmie, skończywszy zaś na nowych podówczas zjawiskach kulturowych, takich jak happening czy estetyka kampu, Susan Sontag przekonuje o wadze indywidualnej wrażliwości, żywego kontaktu, emocji oraz żarliwości. Gdy obserwuje niemal na gorąco życie kulturalne Europy i Stanów Zjednoczonych, potrafi doskonale wyczuć istotę napięć i procesów społecznych, ale przede wszystkim potrafi je nazwać, w jakimś sensie skodyfikować język nowej refleksji. Na tym polega – by użyć jej własnego określenia – „konserwowanie kultury”. Aktywne uczestnictwo zaprawione zmysłem ryzyka. Otwartość zbudowana na swobodzie twórczej i radości z każdego interesującego spektaklu, filmu, każdej fascynującej książki. Prześwietlanie koncepcji, wytykanie ewidentnych bzdur lub nadużyć, prowokacyjne zdzieranie zasłon poprawności politycznej. A także wyznaczanie kierunku, wskazywanie drogi: „Cała współczesna publicystyka na temat sztuki powinna dążyć do tego, by dzieła – a więc, przez analogię, także to, jak ich doświadczamy – stawały się w naszych oczach bardziej, a nie mniej, prawdziwe. Funkcją krytyki powinno być pokazywanie, w jaki sposób istnieje dane dzieło, a nawet, że istnieje, a nie odkrywanie, co ono znaczy. […] Nie potrzebujemy hermeneutyki, ale erotyki sztuki” [4].
Skoro w istocie potrzebujemy erotyki sztuki, krytyk musi stać się uwodzicielem.
Przypisy:
[1] M. de Montaigne, „Próby”, przeł. T. Żeleński (Boy), oprac. Z. Gierczyński, Warszawa 1985, t. I, s. 339.
[2] S. Sontag, „Trzydzieści lat później” [w:] „Przeciw interpretacji i inne eseje”, przeł. M. Pasicka, A. Skucińska, D. Żukowski, Kraków 2012, s. 411.
[3] Ibidem, s. 6.
[4] Ibidem, s. 25-26.
Książka:
Susan Sontag, „Przeciw interpretacji i inne eseje”, przeł. Małgorzata Pasicka, Anna Skucińska, Dariusz Żukowski, Karakter, Kraków 2012.
* Jacek Głażewski, historyk literatury, krytyk, tłumacz. Pracuje w Instytucie Literatury Polskiej UW oraz w Fundacji Centrum im. Profesora Bronisława Geremka.
„Kultura Liberalna” nr 197 (42/2012) z 16 października 2012 r.