Łukasz Jasina

Między śmiechem a płaczem. O „Bitwie pod Wiedniem”

Monumentalne filmy historyczne zawsze wywołują zamieszanie, podobnie jak adaptacje popularnych dzieł literackich. Wielu potencjalnych widzów nie najgorzej zna się na opowiadanych zdarzeniach (albo przynajmniej tak im się zdaje) i miewa własną wizję, którą będzie chciało konfrontować z wizją twórców. Natężenie owego zamieszania zależy, rzecz jasna, od tematyki. W „Bitwie pod Wiedniem” usiłuje się zobrazować wydarzenie, którym karmiono nas w szkołach, na obrazach czy w innych filmach. Wspomnijmy wizje zwycięstwa Sobieskiego stworzone przez różnej klasy literatów – zazwyczaj „ku pokrzepieniu serc” (było to bowiem ostatnie zwycięstwo I Rzeczypospolitej), zapomniany już dziś gigantyczny obraz Matejki wiszący przy wejściu do Muzeów Watykańskich, „Ojca królowej” (1980) Wojciecha Solarza czy „Na odsiecz Wiedniowi” (1983) Lucyny Smolińskiej i Mieczysława Sroki – wszystkie ogniwa w łańcuchu pamięci popularnej, na którego końcu pojawia się właśnie film Renzo Martinellego.

Większość krytyków uznała za zasadne się nad tym filmem poznęcać – całkiem zresztą słusznie. Mało kto jednak zadaje sobie pytanie, jak doszło do tego że „Bitwa pod Wiedniem” wchodzi na ekrany właśnie teraz? Czy to efekt siły reżyserskiej wizji, biznesowej kalkulacji – a może czysty przypadek? Jaki widz w październiku 2012 roku z niecierpliwością czeka na dzieło opowiadające o starciu naszej chrześcijańskiej cywilizacji europejskiej ze szturmującym ją złowrogim i nietolerancyjnym islamem?

Włoski harlequin historyczny

Mimo medialnej wrzawy ostatnich miesięcy, przypisującej film Martinellego naszej kinematografii, należy pamiętać, że jest to jednak film włoski – przez tamtejszych producentów sfinansowany i głównie we Włoszech nakręcony.

Kino historyczne zawsze było tamtejszą specjalnością, niezbyt często reprezentowało jednak wysoki poziom. Klasyczna „Cabiria” (1914) została zastąpiona w okresie faszyzmu przez długawe filmy gloryfikujące imperialną przeszłość. Podobnie było też po wojnie; choć kinomani kojarzą włoską kinematografię z dziełami Antonioniego, De Siki czy Felliniego, to nie one stanowiły największą z gałęzi tamtejszej produkcji. Hale Cinecittà służyły do realizacji amerykańskich widowisk lub ich włoskich odpowiedników. Kręcono dużo, tanio i na każdy praktycznie temat, w oparciu o scenariusze nie najwyższych lotów. Historie Hannibala, rzymskich cezarów, carskich kurierów i naszego Skrzetuskiego (tak, tak – była też włoska adaptacja „Ogniem i mieczem”) pełne były faktograficznych pomyłek, tanich dekoracji, stereotypowych ujęć, „wielkich” uczuć oraz amerykańskich i europejskich gwiazd ściąganych obfitymi honorariami. Włoskie produkcje historyczne nie tylko były wystawne; nie stroniły też od odniesień religijnych. We Włoszech regularnie kręci się filmy bardzo mocno akcentujące katolickie korzenie i pełne takiej symboliki. Może to zdziwić Polaków, którzy (jeśli nie liczyć kilku ostatnich filmów religijnych oraz dwóch słynnych sekwencji: wejścia ułanów do kościoła w „Hubalu” i odsłonięcia obrazu jasnogórskiego w „Potopie”) generalnie nie radzą sobie w filmie ze swoim katolicyzmem.

Film Martinellego jest w zasadzie kontynuacją tego właśnie nurtu produkcji; znaleziono ważny historyczny temat z egzotycznymi dla Włocha elementami (a są nimi i tradycja polska, i Imperium Osmańskie, a nawet habsburska Austria), zrealizowano go bez przesadnej dbałości o szczegóły, a nad całością tronuje Bóg aktywnie działający w opisanej filmem materii (o przykazaniu zabraniającym nadużywania bożego imienia nadaremno twórcy zresztą zapomnieli). Jeśli porównamy ten film z jego poprzednikami w linii włoskiego harlequinu – nie będzie on taki zły. Współcześnie jednak nawet seriale telewizyjne (by wymienić chociażby „Kompanię braci” czy też znacznie bardziej adekwatnych „Tudorów”) realizuje się staranniej i do historii podchodzą one w sposób mniej żałosny.

My – Europa – kontra obcy

Los chciał, że film wszedł na ekrany w Polsce dokładnie w tym samym dniu, w którym Pokojową Nagrodą Nobla wyróżniono Unię Europejską. Unia ta nie jest produktem jedynie ostatnich sześciu dekad, ale tradycji znacznie dłuższych [1]. Martinelli sięga do jednego z ważniejszych momentów europejskiej historii, kiedy (nie jest to przesada) rzeczywiście groziło jej zmiecenie przez wojownicze islamskie państwo Osmanów. Reżyser posługuje się tu zresztą dość prostymi aluzjami. Tytuł oryginalny to „September Eleven 1683”– nawiązanie do innego „starcia światów” jest więc oczywiste, (choć mało prawdziwe, skoro bitwa rozgrywała się 12 września). W wizji reżysera islamski fundamentalizm atakował cywilizację Zachodu i w 1683, i w 2001 roku. Winniśmy zatem bronić naszych domów i świata, który znamy przed złem przybywającym spoza jego granic. Obrona naszej cywilizacji jest zresztą jednym z najczęściej pojawiających się w filmie haseł. My, Europejczycy, musimy trzymać się razem – mówi Martinelli.

Reżyserski zamysł jest jednak, jak mawiano w „Misiu”, „zbyt grubymi nićmi szyty”. Zestawienie Marka z Aviano z Janem Pawłem II (choć nie do końca pozbawione sensu, gdyż tenże kapucyn został przez polskiego papieża beatyfikowany), który używa znanego nam wszystkim papieskiego pastorału, współczesne polskie godła czy Matka Boska Częstochowska mają przedstawić polski katolicyzm jako jedynego godnego kontynuatora tradycji I Rzeczypospolitej. Można rzec: i wtedy, i dziś to Polacy i polskie wartości mają ratować Europę. Przypominają się głosy, pojawiające się w pewnych środowiskach po roku 2004, że Polska zmieni i odnowi Unię Europejską oraz naprowadzi ją na właściwa drogę.

Film Martinellego nie przystaje jednak do wartości, na jakich oparła się Unia. Katolicyzm De Gasperiego i Schumana, który legł u jej podstaw, pojawia się w filmie tylko raz – gdy Marek z Aviano toczy ekumeniczny dyskurs z muzułmańskim Abdulem. Obaj szybko dochodzą jednak do wniosku, że ten drugi nie ma racji. A może we współczesnej Europie, mimo pięćdziesiątej rocznicy otwarcia Vaticanum II, odchodzimy od ducha ekumenizmu – i Martinelli to właśnie wyczuł?

Po prostu zły film

Film ten mógłby stanowić poważne zagrożenie dla potencjalnego widza i jego świadomości historycznej. Kino to wszak „biblia pauperum” i to dzięki niemu, a nie naukowym monografiom wielu młodych ludzi poznaje „dawne dzieje” oraz ich współczesne konsekwencje. Na szczęście obawy te zdaje się przekreślać zastosowana przez reżysera i jego współpracowników estetyka. Problemem nie jest tylko zapaść realizacyjna, fatalny montaż i widoczne na każdym kroku niedociągnięcia, chociażby w dziedzinie efektów specjalnych. Również aktorzy sprawiają wrażenie przypadkowo dobranych. Enrico Lo Verso, znany z całkiem niezłych produkcji, gra Kara Mustafę w sposób przypominający Victora Mature z dawnego, włoskiego „kina sandałowego”, zaś Francis Murray Abraham (Salieri u Formana) wypada najwyżej poprawnie. Dwór wiedeński oraz surrealistyczni Polacy (na czele z Jerzym Skolimowskim nawiązującym do somnambulizmu swej roli w „Białych nocach”) przypominają raczej postacie z baśniowych i odrealnionych filmów biograficznych Kena Russella. Martinelli zrobił to nam jednak całkowicie na serio. Wielka produkcja historyczna nie okazała się ani „wielką”, ani „historyczną”. Reprezentowana przez nią ideologia jest fałszywa, a realizacja przynosi ujmę każdemu, kto za nią stoi.

Dla kinomanów godny odnotowania pozostanie jedynie związek tego filmu z Chaplinowskimi „Światłami rampy” (1952) w postaci dwóch minut z Claire Bloom. Jej twarz i wielki talent raduje nas przez kilka chwil w scenie, gdy Marek z Aviano odwiedza rodzinny dom (a jego matkę gra właśnie Bloom). Choć w tak znaczącym źródle współczesnej wiedzy filmowej jak IMDb.com nikt o tym nie wspomina, w napisach początkowych i końcowych realizatorzy chwalą się udziałem dawnej gwiazdy. Honor i cześć pani Bloom zostaną może w ten sposób uratowane.

Obawiam się, że z powodów znanych miłośnikom historii – czyli skłonności do wybaczania filmom ich wad pod warunkiem, że opowiadają o znaczących wydarzeniach historycznych – obraz ten przetrwa i będzie utrwalany przez projekcje w telewizyjnych kanałach historycznych. Bardzo często jest tam pokazywany chociażby dość uproszczony i zrealizowany na zamówienie z okazji dwusetnej rocznicy bitwy wspomniany film Smolińskiej i Sroki „Na odsiecz Wiedniowi” (1983). Tam jednak realizacja stała na wyższym poziomie, a i dzieje opowiadano poprawnie (czyli zgodnie z powszechnie dostępną wiedzą). Trud naszych aktorów i PISF-u, który dołożył się do „Bitwy pod Wiedniem” nie może jednak pójść na marne; widzowie-pasjonaci będą zapewne ten film oglądać przy okazji wrześniowej rocznicy przez kilka najbliższych lat.

Przypisy:

[1] Ciekawą, choć momentami kontrowersyjną koncepcję tworzenia się jedności europejskiej od mniej więcej X wieku przedstawił ostatnio wybitny polski historyk – Jerzy Kłoczowski w: Tenże, Nasza, tysiącletnia Europa, Warszawa 2010.

Film:

„Bitwa pod Wiedniem” (September Eleven 1683)
reż. Renzo Martinelli,
prod. Polska, Włochy
2012

* Łukasz Jasina, doktor filmoznawstwa i historyk kina, mieszka w Hrubieszowie. Członek zespołu „Kultury Liberalnej”. Pracownik Katedry Realizacji Filmowej i Telewizyjnej KUL.

 „Kultura Liberalna” nr 197 (42/2012) z 16 października 2012 r.