Łukasz Pawłowski

Podatki, Libia i segregatory pełne kobiet. Relacja z debaty Obama-Romney

Po bezapelacyjnej porażce w pierwszej debacie prezydenckiej, która pozwoliła Mittowi Romneyowi odrobić w wielu stanach nawet kilkuprocentowe straty poparcia, Barack Obama musiał pokonać konkurenta w drugiej potyczce. Czy mu się udało? Prezydent wygrał i był wystarczająco dobry, by uspokoić swoich zwolenników, ale nie na tyle, by ostatecznie przekonać do siebie nieprzekonanych.

Od samego początku Obama w niczym nie przypominał siebie sprzed dwóch tygodni. Prezydentowi wyraźnie sprzyjał także, odmienny od poprzedniego, format samej debaty. Zamiast przemawiać zza mównicy do siedzącego naprzeciw moderatora, tym razem kandydaci odpowiadali na pytania „zwykłych” Amerykanów wybranych losowo przez Instytut Gallupa spośród niezdecydowanych wyborców jednego z nowojorskich okręgów wyborczych. Każdy z blisko setki widzów zgłosił swoje propozycje pytań, a ostatecznej selekcji dokonała prowadząca spotkanie Candy Crowley – dziennikarka CNN.

Początkowo publiczność miała liczyć tylko 20 osób usadzonych naprzeciwko sceny, ale sztab Obamy domagał się, by widzów było więcej i by krzesła rozmieścić dookoła kandydatów, najpewniej dlatego, że prezydent lepiej niż Romney radzi sobie w bezpośrednim kontakcie z wyborcami, a poza tym fotografie polityka na tle ludzi po prostu… lepiej wyglądają.

Kto uciska klasę średnią?

Pierwsze pytanie zadał 20-letni student, który chciał wiedzieć, co zostanie zrobione, by nie tylko ułatwić jemu i jego rówieśnikom opłacenie studiów, ale także poprawić ich szanse na rynku pracy już po zdobyciu dyplomu. Romney odpowiedział, przypominając o swoim pięciopunktowym planie naprawy amerykańskiej gospodarki, zakładającym m.in. obniżenie stawek podatkowych dla małych i średnich przedsiębiorstw oraz uproszczenie i uszczelnienie systemu podatkowego poprzez zniesienie większości obecnie obowiązujących ulg. Kandydat Partii Republikańskiej zapowiedział również w ciągu czterech lat swojej ewentualnej prezydentury stworzenie 12 milionów nowych miejsc pracy, a zakończył, winiąc obecnego prezydenta za niezmiennie wysoki, blisko 8-procentowy poziom bezrobocia.

Już pierwsza odpowiedź Obamy pokazała, jak zmieniła się jego strategia od czasu pierwszego spotkania. Zamiast usypiać widzów litanią statystyk prezydent natychmiast zaatakował plan republikanów i jego autora, wytykając mu unikanie płacenia podatków oraz promowanie interesów bogatych Amerykanów kosztem klasy średniej.

„Gubernator Romney nie ma pięciopunktowego planu. Jego plan ma tylko jeden punkt – stworzenie warunków, w których ludzi na górze obowiązują inne reguły gry niż całą resztę. Tą filozofią kierował się, kiedy pracował w sektorze prywatnym, kiedy był gubernatorem i teraz – jako kandydat na prezydenta. Zgodnie z nią można zarobić dużo pieniędzy i zapłacić niższą stawkę podatkową niż ktoś, kto zarobił o wiele mniej, można przenieść miejsca pracy za granicę i jeszcze skorzystać z tego tytułu z ulgi podatkowej, można zainwestować w upadłą firmę, zwolnić pracowników, pozbawić ich emerytur i jeszcze na tym zarobić” – mówił Obama, odwołując się do kariery Romneya w firmie Bain Capital, która istotnie zajmowała się m.in. restrukturyzacją upadających przedsiębiorstw, co często wiązało się z redukowaniem zatrudnienia i obniżaniem kosztów produkcji poprzez przenoszenie jej do biedniejszych krajów.

Romney nie pozostał dłużny – pochwalił zdolności oratorskie Obamy, ale twierdził, że jego piękne wizje nie przekładają się na poprawę losu zwykłych ludzi. Wciąż blisko 23 miliony Amerykanów nie ma pracy, a wiele rodzin z klasy średniej, której rzekomo rzecznikiem ma być obecny prezydent, jest dziś uboższych niż cztery lata temu. „Nie musimy się na to godzić” – powtarzał wielokrotnie Romney podczas całej debaty.

I tak pewnie obaj panowie dobrnęliby do końca, chodząc po scenie, przerywając sobie i zwracając się do widzów po imieniu – gdyby nie trzy wydarzenia, które sprawiły, że to Obama wypadł w tym starciu lepiej.

Śmierć ambasadora

Po pytaniu o przyczyny niedawnego zabójstwa czterech pracowników amerykańskiej ambasady w Libii, w tym samego ambasadora, Romney zarzucił prezydentowi, że ten, obawiając się reakcji wyborców, celowo manipulował opinią publiczną, przez wiele dni zaprzeczając, że w Benghazi doszło do zamachu terrorystycznego.

Wściekły Obama patrząc Romneyowi w oczy, odpowiedział, że „sugestia jakoby ktokolwiek w moim zespole, czy to Sekretarz Stanu, czy ambasador przy ONZ, czy ktokolwiek inny, grał politycznie lub próbował kłamać w sytuacji, gdy straciliśmy czwórkę naszych ludzi jest, panie gubernatorze, obraźliwa. My tak nie postępujemy. Ja tak nie postępuję jako prezydent i jako naczelny dowódca sił zbrojnych”. Prezydent przypomniał również, że już dzień po ataku nazwał go aktem terroru. W tym momencie Romney zarzucił prezydentowi kłamstwo, ale w wówczas moderator – choć zdaniem wielu komentatorów jako osoba neutralna nie powinna tego robić – przyznała (dodajmy, że zgodnie z prawdą) rację prezydentowi.

Zdaniem części komentatorów sztab Romney’a chciał ze sprawy zabójstwa ambasadora uczynić narzędzie walki podobne do tego, jakie wykorzystał w 1980 roku sztab Ronalda Reagana. Wówczas w stolicy Iranu grupa demonstrantów zajęła ambasadę amerykańską, biorąc jej personel do niewoli. Podjęta przez administrację prezydenta Jimmy’ego Cartera próba odbicia zakładników zakończyła się całkowitą klęską, a przetrzymywanych Amerykanów wypuszczono po ponad roku, już za prezydentury Ronalda Reagana. Jeśli rzeczywiście Romney chciał powtórzyć manewr swojego słynnego poprzednika, próba zakończyła się całkowitą klęską.

Nie wszystkie głosy są ważne

Drugim kluczowym momentem był koniec debaty. Ostatni z pytających chciał wiedzieć, jakie zdaniem kandydatów fałszywe cechy przypisano im samym w czasie kampanii i jak chcieliby to wyjaśnić. Romney, którego przeciwnicy prezentują jako reprezentanta wyłącznie najbogatszej elity, zapewnił, że jest kandydatem wszystkich Amerykanów, opowiedział o swojej wierze w Boga, służbie misyjnej w Europie i roli pastora, którą pełnił przez 10 lat w swojej parafii.

Obama zabierając głos, wiedział, że Romney nie będzie miał już szansy ustosunkować się do jego słów, dlatego użył chyba najpotężniejszej broni, jaka mu została, a mianowicie przywołał słynny film nagrany potajemnie podczas kolacji, w której wzięła udział garstka zamożnych stronników Romneya. Na tym nagraniu kandydat Republikanów mówi, że 47 proc. amerykańskiego społeczeństwa jest uzależnionych od pomocy rządowej i ma wobec państwa postawę roszczeniową. Następnie stwierdza, że tacy ludzie bez względu na wszystko zagłosują na Obamę, więc o ich poparcie nie ma nawet sensu się starać. O wyniku wyborów zadecyduje bowiem kilka procent jeszcze niezdecydowanych wyborców. Film wywołał oburzenie i choć Romney po pierwszej debacie przeprosił za swoje słowa, ta wpadka będzie go prześladować do końca kampanii.

„Wierzę, że gubernator Romney to dobry człowiek. Kocha swoją rodzinę i pielęgnuję swoją wiarę – mówił Obama w zamykającej debatę wypowiedzi. – Ale kiedy za zamkniętymi drzwiami powiedział, że 47 proc. ludzi w tym kraju uważa się za ofiary i odmawia wzięcia za siebie odpowiedzialności, pomyślcie kogo miał na myśli”.

Zdaniem przeciwników prezydenta był to cios poniżej pasa, zdaniem jego zwolenników, świetny ruch, pozwalający Obamie zakończyć debatę mocnym uderzeniem, na które oponent nie miał szansy odpowiedzieć.

Segregatory pełne kobiet

A jednak już kilka minut po debacie wiadomo było, że największe bezpośrednie konsekwencje będzie miał dla Romney’a nie końcowy atak Obamy, ale z pozoru drobna wpadka, która przydarzyła mu się gdzieś w środku debaty. Zapytany o to, jak zamierza poprawić sytuację zawodową kobiet i walczyć z nierównymi zarobkami obu płci, Romney opowiedział, jak przebiegało kompletowanie władz Massachusetts, kiedy został gubernatorem tego stanu. Z początku otrzymał jedynie kandydatury mężczyzn.

„Poszedłem więc do moich ludzi i zapytałem: Jak to możliwe, że na te stanowiska kandydują wyłącznie mężczyźni? – Cóż, ci ludzie mają odpowiednie kwalifikacje – odparli. Zapytałem wówczas: Czy nie możemy znaleźć jakichś kobiet, które również miałyby odpowiednie kwalifikacje? […] Zwróciłem się do wielu organizacji kobiecych, pytając: Czy pomożecie nam znaleźć ludzi? I przyniesiono mi całe segregatory pełne kobiet (binders full of women)”.

Ten niefortunny zwrot natychmiast podchwycili przeciwni Romneyowi widzowie. W internecie zaroiło się od żartów i głosów oburzenia. Już dzień później wpadkę konkurenta wykorzystał Obama, mówiąc podczas wiecu w Iowa, że wybór republikanina oznacza dla kobiet, gejów i imigrantów cofnięcie się do sytuacji sprzed 50 lat, a niefortunna wypowiedź tylko potwierdza jego przedmiotowy stosunek do kobiet. „Nie musimy zbierać steku segregatorów, by znaleźć utalentowane kobiety”, mówił prezydent, eksponując na nadgarstku różową bransoletkę – symbol walki z rakiem piersi.

Potknięcie Romney’a przyszło w wyjątkowo dla niego niefortunnym momencie, ponieważ wiele sondaży pokazuje, że to właśnie głosy Amerykanek mogą mieć poważny wpływ na ostateczny wynik listopadowych wyborów. Jak na razie większą sympatią wśród pań cieszy się Obama.

W najbliższych dniach to się zapewne nie zmieni. Przynajmniej do najbliższego poniedziałku i ostatniej już debaty.

* Łukasz Pawłowski, członek redakcji „Kultury Liberalnej”, doktorant w Instytucie Socjologii, UW, visiting scholar na Wydziale Politologii i Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Oksfordzkiego.

„Kultura Liberalna” nr 197 (42/2012) z 16 października 2012 r.