Warto tu przypomnieć, że na in vitro stać pary, które są w stanie zorganizować spore sumy pieniędzy, bo oprócz kosztownego samego zabiegu, wcześniej kobieta musi przejść kurację hormonalną, która polega na dostarczeniu organizmowi kilka serii zastrzyków, z których jeden kosztuje 100-120 zł. Często ta kuracja hormonalna kosztuje o niebo więcej niż sam zabieg in vitro. Ale to i tak miło ze strony rządu, że chce pokryć choć część kosztów. I oby nie były to puste słowa tylko realny program, dzięki któremu na świecie pojawi się około 15 tysięcy polskich obywateli. Dobrze byłoby pamięta na przyszłość o tych obywatelach, których nawet na takową kurację nie stać, a jest ona konieczna, by przygotować organizm kobiety do zabiegu in vitro.
Tymczasem trudno oprzeć się wrażeniu, że in vitro to koło ratunkowe, jakie rzucił premier by uratować upadły wizerunek swojej partii i rządu. Po kłótniach nad in vitro, po tak absurdalnych propozycjach jak gowinowska „klauzula sumienia” dla aptekarzy, a wreszcie po sejmowej bitwie aborcyjnej, Donald Tusk postanowił wyciągnąć (mam wrażenie, że rozpaczliwym gestem) asa z rękawa, by udobruchać wyborców, którzy ostatnio pogrozili mu palcem na Facebooku, obiecując spotkanie przy wyborczych urnach.
Premier bezpiecznie obiecał początek realizacji swojego prokreacyjnego planu w połowie przyszłego roku. No cóż, pozostaje poczekać i zobaczyć, czy życzeniowe plany się ziszczą, czy jest to tylko poprawianie sondaży społecznych pustymi obietnicami.