Ewa Serzysko

Rasowy ciężar Obamy

„Myślę, że mój drogi brat, Barack Obama, obawia się czarnych. To zrozumiałe – jest synem genialnego ojca pochodzącego z Afryki, ale został wychowany przez białych – zawsze musiał obawiać się bycia «czarnoskórym białym» [a white man with black skin]. Kulturowo jest biały, więc spotkanie niezależnego czarnoskórego brata może być dla niego przerażające” – taką opinię ma o Baracku Obamie profesor etyki z Princeton, Cornel West. Niegdyś gorący zwolennik obecnego prezydenta, zdeklarowany demokrata, dziś jeden z wielu rozczarowanych polityką społeczną Obamy czarnoskórych intelektualistów. Z jednej strony są dumni, że prezydentem został pierwszy Afroamerykanin, do tego ma sporą szansę na reelekcję. Z drugiej wyczuć można niedosyt, bo nie zrobił wystarczająco dużo dla swoich czarnoskórych współobywateli.

Jak możemy przeczytać w niedawnym artykule w „New York Times”, dla tych, którzy postrzegali jego wygraną w 2008 roku jako zwieńczenie walki czarnych o wolność i równouprawnienie, ostatnie cztery lata muszą być rozczarowaniem. Polityka administracji Baracka Obamy okazała się raczej niewrażliwa na kolor skóry, bardziej skoncentrowana wokół kwestii klasowych (przede wszystkim klasy średniej) i poprawy statusu ekonomicznego obywateli, także poprzez organiczne zmiany w systemie edukacji (m.in. poprzez zwiększenie dofinansowania dla college’ów zdominowanych przez czarnoskórych). Cóż jednak więcej mógłby zrobić? Jak twierdzi komentator „The New Republic”, John McWhorter, gdyby Obama jako prezydent próbował być „głosem czarnych”, byłoby to pretensjonalne z co najmniej dwóch powodów: po pierwsze, nie są oni dziś jedyną grupą społeczną w potrzebie, po drugie – to nie lata 60., by traktowanie czarnych miało być wyznacznikiem obywatelskiej moralności. Na poparcie swojej tezy McWhorter przytacza statystyki mające świadczyć, że sytuacja czarnych się poprawia, jednak dane o ciążach wśród nastolatek i „wypadaniu” z systemu szkolnego należałoby uzupełnić o liczby dotyczące wzrostu uprzedzeń rasowych w ciągu ostatniej prezydenckiej kadencji, a nie tylko o wzrost bezrobocia związany z kryzysem.

Kryzys ekonomiczny dotyka wszystkich grup społecznych, a Latynosi „zajmują miejsce” czarnych na czele negatywnych statystyk, wniosek McWhortera jest więc niepełny – rzeczywiście czarni nie są już jedynym problemem Ameryki, jest nim natomiast bieda dotykająca wszystkich grup etnicznych, szczególnie tych, którym już wcześniej nie wiodło się najlepiej. Nie przypadkiem również wraz ze statystykami dotyczącymi pogorszenia się warunków życia, wzrastają te związane z nietolerancją białych wobec czarnoskórych i Latynosów (odpowiednio o 7- i 5 proc.). Kryzys nie ma koloru skóry, najwyraźniej Obama doszedł do tego wniosku i porzucił rasową retorykę. Natomiast nakłanianie prezydenta, by w swojej polityce kierował się czyimkolwiek kolorem skóry, byłoby złamaniem demokratycznego obyczaju, konstytucji, a nawet cofnięciem zdobyczy sprzed ponad pół wieku.

Rezygnacja z perspektywy rasowej jest także konsekwencją zmiany, o której Obama mówił tak dużo w czasie kampanii w 2008 roku, ale także rezultatem ogólnej „postrasowej” polityki demokratów („post-racial” Democratic politics). W słynnym przemówieniu z New Hampshire – „Yes we can”, przerobionym później na hymn zwolenników Obamy, stwierdził on, że „niezależnie czy jesteśmy biedni czy bogaci, biali czy czarni, jesteśmy Latynosami czy Azjatami, przybywamy z Iowa, New Hampshire czy Nevady, jesteśmy gotowi skierować ten kraj w zupełnie nową stronę”. Podobny ton, stawiający wspólnotę idei i marzeń ponad wspólnotę etniczną czy klasową, pojawił się także w przemówieniu na wrześniowej konwencji Partii Demokratycznej w Charlotte.

Rzeczywiście wedle obserwacji politologa, Daniela Q. Gilliona, Obama w ciągu pierwszych dwóch lat swojej kadencji był prezydentem najrzadziej poruszającym w swoich wystąpieniach kwestie rasowe od czasów Johna Kennedy’ego i Lyndona Johnsona, którzy odegrali zasadniczą rolę w formalizacji postulatów obywatelskiego równouprawnienia w Stanach Zjednoczonych.

Wśród nielicznych uwag na tle rasowym znalazło się bardzo osobiste stwierdzenie Obamy, gdy na pytanie dziennikarza o zabójstwo czarnoskórego chłopca z Florydy wiosną 2012 roku, odparł: „Gdybym miał syna, wyglądałby jak Trayvon [Martin – dop. ES]”. Na początku października w ferworze kampanii konserwatywne media w USA ochoczo podchwyciły nieznane wcześniej nagranie z 2007 roku, w którym wówczas kandydat na prezydenta, Barack Obama, prezentuje swoją opinię na temat traktowania ofiar huraganu Katrina przez rząd federalny, oskarżając go o rasizm. Pamiętne jest także przemówienie zatytułowane „A More Perfect Union”, również z 2007 roku.

Obama po wygranej w 2008 roku postanowił więc – przynajmniej retorycznie -zrzucić z siebie rasowy ciężar, uznając wyższość innych kategorii. Jego wyborcy powinni zatem, wzorem swojego kandydata, zastanowić się – parafrazując jego słowa z 2004 roku: nie nad tym, co zrobił dla czarnej Ameryki, „niebieskiej” Ameryki demokratów, liberalnej Ameryki, ale co zrobił przez ostatnie cztery lata dla Stanów Zjednoczonych Ameryki? Obama często podkreśla, że działa dla wszystkich Amerykanów, więc byłoby to dziwne, gdyby nagle zechciał być rzecznikiem praw i wyróżniania jakiejkolwiek grupy – co prawda jako demokrata powinien w kampanii zabiegać o głosy najwierniejszych wyborców partii i własnej osoby, a to przypadkiem są właśnie czarnoskórzy. Jednak politycznie na pewno lepszym wyborem jest neutralność i nieantagonizowanie własnego, gorzej sytuowanego elektoratu, czyli także Latynosów.

* Ewa Serzysko, socjolożka i dziennikarka, członkini redakcji „Kultury Liberalnej”.