W specjalnym numerze „Kultury Liberalnej” wydanym 10 kwietnia 2010 roku, w dzień katastrofy smoleńskiej, pisaliśmy krótko i z wielkim przejęciem: „ta tragedia dotyczy nas wszystkich”. Pojawiały się w tekstach słowa tak patetyczne jak „kataklizm”, „rewolucja polityczna”. Emocje były ogromne. Potem były morze kwiatów i zniczy na Krakowskim Przedmieściu, burzliwy okres żałoby, pierwsze nagrania z czarnych skrzynek, działalność komisji Millera i gdzieś w tle ciągle hipoteza zamachu – wszystko to było źródłem potężnych i niszczących nieraz sporów.

Kolejnym epizodem tej sagi był wczorajszy artykuł w „Rz”, w którym stwierdzono, że prokuratorzy znaleźli ślady materiałów wybuchowych na wraku prezydenckiego samolotu, a następnie złagodzenie tej informacji, dopuszczające, że mogły to być również inne substancje. Spowodowało to zrozumiałą medialną burzę, której powodów i znaczenia nie powinno się jednak upraszczać.

W związku z katastrofą smoleńską oraz badaniem jej przyczyn miało do dzisiaj miejsce tyle wydarzeń, w tym błędów, kontrowersji, niejasności, emocjonalnych wypowiedzi, że choć opis kolejnych okoliczności sprawy można ciągnąć w nieskończoność, to i tak nie dotrze się do żadnych ostatecznych konkluzji. Jest to temat zbyt złożony, by formułować tu jakieś proste i jednoznaczne oceny. Chciałbym przedstawić zatem trzy aspekty problemu.

* * *

Po pierwsze, redakcja pod wodzą Tomasza Wróblewskiego zawiodła. Przypomniałem na początku o tych wszystkich faktograficznych oczywistościach, by pokazać, jak bardzo przewidywalne było, co stanie się po publikacji takiego artykułu. Mimo to, na drugiej stronie wczorajszej „Rz” redaktor naczelny stwierdza, że „ten tekst ma jedynie być apelem do wszystkich środowisk, a zwłaszcza do rządzących, żeby odłożyć na bok wzajemne uprzedzenia. Zapomnieć wszystkie impertynencje, wzajemne oskarżenia, podejrzliwości, jakie narosły po obu stronach smoleńskiej barykady”. Trudno o większą naiwność! Wszak z góry wiadomo, kto kogo wysadził w powietrze. Artykuł w nieścisłej, nieprecyzyjnej formie, w imię odpowiedzialności wobec tej delikatnej sprawy, nie powinien się nigdy pojawić. Skoro nie było pewności, zabrakło czasu na dokładność (jak stwierdza Wróblewski, tekst powstawał do ostatniej chwili przed drukiem), to można było dzień czy dwa poczekać – może przysłużyłoby się to wszystkim. A tak, słowo poszło w świat, konsekwencje są nie do opanowania, czeka nas co najmniej pół roku domysłów, przecieków, nieoficjalnych badań i dalszego rytualnego milczenia prokuratury (z nielicznymi reaktywnymi wystąpieniami), z powodu których niedopowiedzenia będą przeradzać się w podejrzliwość.

Po drugie, niezależnie od treści informacji „Rz”, i niezależnie od tego, jakie ma on dodatkowe źródła, reakcja Jarosława Kaczyńskiego była niedopuszczalna. Wszystko jedno, czy został sprowokowany, czy nie – jeżeli łatwo go sprowokować, to tym gorzej dla niego. Zanim wypowie się z właściwą sobie ostrością, mógłby zastanowić się, czy nie jest to na rękę Rosjanom, których stale podejrzewa przecież o próby skłócenia Polaków, sam działając w tej kwestii jak ich najlepszy akuszer.

Słowa o mordzie na 96 osobach, pytanie o to, czy premier zamierza zabić także i jego, czy tylko skazać na banicję, brzmią w obliczu znanych faktów tak makabrycznie, że wymykają się wszelkiej skali racjonalnej dyskusji. Nie wiadomo, po prostu, jak można w ogóle na nie odpowiedzieć. Wstrzemięźliwości zabrakło Kaczyńskiemu nie pierwszy raz, ale trudno wyobrazić sobie w sferze publicznej coś bardziej potwornego niż otwarte podejrzewanie politycznych oponentów o masowy zamach na elitę opozycji i to wraz z poświęceniem niektórych swoich ludzi.

Jak strasznie złe emocje, jak wiele pogardy trzeba mieć wobec takich ludzi! Nie wiadomo więc także, co dalej – jak prowadzić standardową demokratyczną praktykę debaty, jak spotykać się, jak pisać ustawy. Z zabójcami? Ze śmiertelnym wrogiem? Z jego pomocnikami, do których z konieczności należy każdy członek PO? Na, bardzo potrzebnych naszemu życiu publicznemu, kolejnych organizowanych przez PiS debatach merytorycznych spodziewam się mniejszej frekwencji niż na poprzednich. Nie jestem pewien, czy ktoś poza wyznawcami prezesa odważy się teraz na nich stawić.

Po trzecie, rząd nie jest bez skazy. PiS ułatwia mu zadanie, bo z nieustannego mówienia o zdradzie i zbrodni wynika, że rządzą nami permanentni złoczyńcy, w co oczywiście w praktyce prawie nikt nie uwierzy. Kontrola Platformy przez opozycję jest więc wysoce ograniczona, nie zmuszając rządzących do większej rzetelności, tym bardziej, że zespół Antoniego Macierewicza sprawia wrażenie, jakby najpierw uchwalił wnioski, a potem szukał dowodów, co nie daje gwarancji wiarygodności. Ale intencje stojące za emocjami polityków prawicy, nawet gdy pominie się możliwość zamachu, są zupełnie zrozumiałe – chodzi o dokładne i poważne wyjaśnienie przyczyn katastrofy. Histeryczna retoryka opozycji nie zmienia bowiem faktu, że rząd nie wydaje się specjalnie poważnie podchodzić do sprawy Smoleńska – jego reakcje mają przede wszystkim wymiar osobisty. Trzeba więc zgodnie z tą postawą oddać hołd ofiarom, wyrazić współczucie wobec rodzin, próbując oszczędzić im cierpień, trzeba powiedzieć, że to wielka tragedia, ale państwo odniosło sukces organizując pogrzeby, a zarazem uznać, że trudno, stało się, nie ma odwrotu i musimy iść dalej.

To za mało. Katastrofa o tej skali musi nieść za sobą poważną dawkę refleksji instytucjonalnej. Wydarzyła się ona bowiem w określonych warunkach, określone złe praktyki przyczyniły się do tego, że była możliwa. Pech polega jednak na tym, że w ostatecznym rozrachunku instytucje nikogo nie interesują – PiS pragnie osiągnięcia Prawdy, moralnej wyższości i sprawiedliwego odwetu, w podejściu rządu razi zaś nadmierna lekkość.

* * *

Ta „oficjalna zwiewność” dla wielu jest z pewnością pociągająca. Sprawa smoleńska niektórych męczy, przejmują się oni bowiem głównie swoimi prywatnymi problemami, a ciągłe słuchanie o katastrofach szybko się przykrzy. Katastrofa prezydenckiego samolotu wydaje im się kompromitującym zdarzeniem, o którym lepiej już zapomnieć. Względy Platformy są więc być może po części pragmatyczne. Nie jest jednak jak sądzę przypadkiem, że wczoraj już po południu w centrum Warszawy nie dało się prawie nigdzie kupić „Rzeczpospolitej” – mimo że w wypadku innych gazet nie było takiego problemu. Dla interesującego się sprawami publicznymi obywatela nie może to być jedna z wielu katastrof.

Śmierć najważniejszych osób w państwie zdradziła bowiem coś szalenie ważnego o organizacji naszego życia publicznego i… Nadal niewiele jednak z tego wynika. Jak pytała w przywołanym na początku numerze „Kultury Liberalnej” z 10 kwietnia 2010 roku Karolina Wigura, „kiedy w Polsce zaczniemy myśleć o państwie jako wartości, zamiast gubić się w partyjnych sporach?”.

Dopiero bowiem, gdy będziemy tak myśleć o państwie na co dzień, a nie od święta czy przy okazji kolejnej katastrofy, nasza polityka stanie się naprawdę profesjonalna. Od tej pory minęło wiele czasu, lecz gdzie jesteśmy dzisiaj? Grzęźniemy, grzęźniemy coraz bardziej.

Po państwie, które nie jest wartością, zostaje wrak pokryty trotylem. Był to bardzo zły dzień dla polskiej demokracji. Niestety, nie pierwszy i nie ostatni.