Magdalena M. Baran
Zawodowi beneficjenci
„Bez pracy nie ma kołaczy” – piszą słowaccy publicyści, komentując rządowe plany reformy państwowej pomocy społecznej, która będzie miała za zadanie wyeliminowanie z systemu tak zwanych zawodowych beneficjentów. Na Słowacji – podobnie z resztą jak i w innych krajach – znaleźć można ludzi, którzy uznali, iż za płacę minimalną pracować po prostu nie warto, bo przecież lepiej zrzucić los swojego przetrwania na barki państwa i… jakoś to będzie. Biorąc jednak pod uwagę, że rząd w Bratysławie ma dziś „na głowie” niezbyt optymistyczne statystyki (8 proc. obywateli żyje na krawędzi przetrwania, 14 proc. społeczeństwa stanowią osoby bezrobotne, w tym ponad połowa to długotrwale bezrobotni), reformowanie systemu wydaje się konieczne. Komentatorzy podkreślają, że o pracę – szczególnie poza stolicą i lepiej rozwiniętą częścią kraju – rzeczywiście trudno, a gdy już pojawia się jakiś wolny etat, to w kolejce do niego ustawia się na ogół nie mniej niż pięćdziesięciu kandydatów.
Gdy tylko w państwie zaczyna dziać się gorzej, dość szybko znajdują się osoby, które ułatwiając sobie życie, poszerzają szarą strefę i skutecznie nadwyrężają i tak już nadwątlony system. Na Słowacji szczególnie dużo jest wspomnianych zawodowych beneficjentów, co to zdecydowali się wegetować na garnuszku współobywateli. Tymczasem słowackie państwo, ustami ministra spraw wewnętrznych Roberta Kaliňáka, mówi im twardo: „Nie!”. Sam minister w debacie telewizyjnej dowodził, że w planie reformy nie chodzi wcale o to, by odebrać pomoc tym najbiedniejszym i najciężej doświadczonym, którym naprawdę się ona należy, ale o to, by położyć kres żerowaniu na dobrodziejstwach, jakie niesie ze sobą dotychczasowa postać systemu. I tak zasiłki, jakie będzie można otrzymać od państwa, nie będą bezwarunkowe, a ich beneficjenci nie będą mogli uchylać się od prac społecznych na rzecz udzielającej pomocy wspólnoty (państwa czy gminy). „Każda osoba ma prawo żyć na odpowiednim poziomie – podkreślał minister – ale najpierw musi odpowiednio się zachowywać i spełniać swoje obowiązki [względem społeczności]”.
Debatę wywołała chyba jednak nie tyle sama reforma, ale to, że jej założenia prezentowało Biuro Pełnomocnika Rządu do Spraw Społeczności Romskich. Aż chciałoby się rzec „uderz w stół, a nożyce się odezwą”, i to nawet wówczas, gdy niemal jednym głosem rządzący Smer podkreśla, iż owa nowa strategia dotyczy nie tylko Romów, ale każdego obywatela, który będzie próbował wykorzystywać luki w systemie opieki. Nie zmieniło to jednak faktu, że w powszechnym dyskursie nowa strategia niemal od początku funkcjonuje pod nazwą „romskiej reformy” i zapewne tego określenia nic już nie zmieni (a może i bez sensu byłoby nawet próbować).
„Albo nieprzystosowani do życia w społeczeństwie Romowie lub nie-Romowie zaczną się odpowiednio zachowywać, albo nie będą otrzymywać pieniędzy” – grzmi minister, obok „gróźb” pokazując i pozytywne aspekty reformy. Ta ostatnia – obok przebudowy sposobu przyznawania pomocy i położenia nacisku na prace społeczne – zakłada bowiem lepszą ochronę najgorzej uposażonych, kształcenie potrzebujących dzieci wraz z wprowadzeniem specjalnych asystentów mających pomóc im w nauce. Mówi się także o znacznie mocniejszym niż dotychczas wprowadzeniu do życia najbiedniejszych rodzin pracowników socjalnych, którzy nie zaoferują już finansowej „rybki”, a nawet nie samą przysłowiową „wędkę”, ale będą mieli również za zadanie nauczenie, jak z niej korzystać.
Cokolwiek byśmy nie powiedzieli, o to ostatnie najtrudniej będzie Romom, choć to przede wszystkim oni (rzecz jasna całkowicie nieoficjalnie i politycznie poprawnie) są głównymi adresatami zmian. Gdy bowiem idzie o zatrudnienie, to sytuacja w osiedlach romskich jest po prostu tragiczna. Nie dość bowiem, że większość osiedli znajduje się poza miastami, w słabiej rozwiniętych regionach kraju, to (zakładając całą dobrą wolę) Rom poszukujący pracy jako kandydat rozważany jest jeśli nie na ostatnim, to w najlepszym razie na bardzo odległym miejscu. Pozostaje więc bezrobotny, na zasiłku. Dalej mechanizm jest już prostszy. Poszerza się skala zjawisk, które – jak powtarzają Słowacy – oznaczają balansowanie na granicy przetrwania. Są te legalne, jak sprzedaż wyzbieranych w lesie jagód i grzybów albo własnych wyrobów. Kolejne przekraczają granicę prawa, stopień po stopniu schodząc na przestępcze ścieżki. I tak mamy wynoszenie drzewa z lasu, znikające z okolicznych pól ziemniaki, plagę uciekającego gospodarzom drobiu, wreszcie wzrost drobnej przestępczości. Koło się zamyka. Okoliczni mieszkańcy – niezależnie od schwytania lub nieschwytania na gorącym uczynku Roma lub nie-Roma – swoje wiedzą, a naprawa relacji z sąsiadami (do czego nawołuje Ministerstwo Spraw Wewnętrznych) też prosta nie będzie. Jeśli myśleć pozytywnie, to może te ostatnie podreperują pomysły, jakie niesie ze sobą reforma.
„Bez pracy nie ma kołaczy” – powtarzają słowaccy publicyści. Żaden z nich jednak nie idzie krok dalej, by użyć innej mądrości, głoszącej, że „kto nie chce pracować, niech też nie je”. Bo skoro o pracę trudno, to i ta społeczna (przy chęci i dobrej woli) nie hańbi.
* Magdalena M. Baran, publicystka „Kultury Liberalnej”. Przygotowuje rozprawę doktorską z filozofii polityki.
„Kultura Liberalna” nr 199 (44/2012) z 30 października 2012 r.