Xawery Stańczyk

Metafizyka ciał i śmieci

Dwie kobiety. Pierwsza, Farah, w skrócie Fah: szczupła, chorobliwie dbająca o higienę, pracowała w agencji, „całymi kwadransami błąkała się po biurze z ryzą papieru do ksero w ramionach, potykając się o przedłużacze”, po godzinach chodziła na jogę i zakupy, a piątki spędzała samotnie w domu, znajomym z pracy wmówiwszy, że opiekuje się bratankiem, by nie uczestniczyć w ich żenującym karaoke w japońskiej knajpie. Druga, Joanne, czyli Jo: korpulentna, pretensjonalnie ubrana pracownica niby-artystowskiego zakładu fryzjerskiego, przyjaciółka Fah z jogi, buddystka i wegetarianka pożerająca kiełbasy i gyrosy, doświadczała euforycznych chwil i odkrywała własną seksualność jako obiekt pożądania niezbyt atrakcyjnego sprzedawcy kranów, podającego się za absolwenta hungarystyki („praca w «Hairdonism», seks, medytacja, joga, praktycznie nie miała czasu dla siebie”). Była jeszcze Go – Gosza, którą niespodziewanie poznała Fah: ekscentrycznie ubrana, znerwicowana i nadpobudliwa, w gruncie rzeczy egotyczna artystka, kreująca się na imigrantkę z Polski (jednego ze stanów byłej Jugosławii) i przeżywająca zerwanie z chłopakiem, który rozpoznał w sobie poliamoryczność. Czasem pojawiali się też sąsiedzi Fah: Albert, blady, otyły, żyjący w świecie gier komputerowych i psychotropów, oraz narratorka książki, sfrustrowana koniecznością napisania powieści, za którą wzięła zaliczkę. A wreszcie kot Bękart. I syreny w głębi oceanu.

Jest to zresztą jedyna głębia, jaka pojawia się w „Kochanie, zabiłam nasze koty”, nowej powieści Doroty Masłowskiej. Ze zdarzeń łączących wymienione wyżej postaci – choć zapewne właściwiej byłoby napisać „manekiny” lub „kukły” – pisarka składa obraz współczesności, w którym jak w „Powstaniu świata” Witkacego dziwne, jakby ulepione z plasteliny stwory i maszkary o podejrzanych grymasach piętrzą się na powierzchni, gromadzą na wierzchu, złośliwie przecząc oczekiwaniom realizmu. Tak zresztą było i w poprzednich książkach Masłowskiej: autorka bawiła się postaciami, wypychając je pod sam nos czytelnika jak marionetki lub pacynki, a raz po raz wyłaniała się spomiędzy nich – jako jedna z nich. Główna różnica między „Kochanie, zabiłam nasze koty” a „Wojną polsko-ruską…” i „Pawiem królowej” jest taka, że we wcześniejszych powieściach groteskowo przeładowana rzeczywistość skonstruowana była przede wszystkim z języka, a w najnowszej książce – z sytuacji. Oczywiście język nadal odgrywa ważną rolę, autorka nie straciła czucia mowy ulicy, nurkuje w żywiole potoczności, pysznie parodiuje style reklamy, czasopism lajfstajlowych, egzystencjalnych poradników czy krytyki sztuki współczesnej. Niemniej, mimo efektownych stylizacji, parodii, porównań i metafor, język nie jest tu podstawowym budulcem; eksperymenty słowne Masłowska odsunęła na rzecz konstrukcji narracyjnej.

Na tym poziomie mamy wszechwiedzącą narratorkę, która okazuje się też, jak to u Masłowskiej, osobą zamieszkującą, obok bohaterek, świat przedstawiony i świadkiem niektórych zdarzeń. Oprócz jej obserwacji równie często ujawniają się myśli i marzenia senne bohaterek (światy jawy i snu istnieją równolegle i dyskretnie się przenikają) prezentowane w formie mowy pozornie zależnej, a całość spajają i podtrzymują dialogi ułożone w konwencji serialowej, niekiedy wręcz zbliżające się do gagów. Taka konwencja nie razi ani nie dziwi, skoro rzecz dotyczy w znacznej mierze amerykańskiej kultury popularnej (bohaterki mieszkają w Nowym Jorku), która wygląda jak na fotografiach Davida LaChapelle’a, jeśli nie wygląda akurat jak na filmach i teledyskach Roba Zombie. Przejścia między scenami także są serialowe, telewizyjne, szybki montaż nie pozwala się zatrzymać, a wzmianki typu: „Wreszcie postanowiła działać” tylko symulują istnienie jakiejkolwiek fabuły. Niby bohaterki przemieszczają się z miejsca na miejsce, rozmawiają, poznają innych ludzi, ale ostatecznie część z tych wydarzeń okazuje się tylko snem, rozmowy najczęściej sprowadzają się do symultanicznego paplania podtrzymującego funkcję fatyczną, a markowane zmiany przebiegają na najbardziej powierzchownym, fasadowym poziomie.

Braków fabuły nie wypełnia analiza psychologiczna; trudno o psychologię w przypadku manekinów, dosyć zresztą antypatycznych. Kolejne sceny służą natomiast do zobrazowania groteskowości współczesnego świata, w którym, czy będzie to jeden z parków w dobrej dzielnicy, wernisaż w offowej galerii, czy zasiedlone przez syreny dno oceanu, potykamy się o stare gazety, rozdeptane hamburgery, puszki, styropiany po daniach na wynos, kalosze w odcieniu navy, muffiny, liście, butelki po whisky, reklamówki, stare pralki i prezerwatywy, między którymi jak bumerang powraca wypełniony życiowymi radami magazyn „Yogalife”. Ziemia tonie w śmieciach, resztkach, odpadkach; mimo atakującej zewsząd nachalnej reklamy i presji stylu życia ludzie nie nadążają z konsumpcją coraz większych ilości coraz mniej potrzebnych produktów i usług. Pojęcie potrzeby jest przy tym zupełnie nieadekwatne do tej rzeczywistości, której mieszkańcy, po lacanowsku, pragną pragnieniem innego, w dodatku w rozmiarach doprowadzonych do absurdu. Pacynki Masłowskiej grają w teatrze zazdrości, a jedyne, co pozostaje w nich ludzkie, to dół materialno-cielesny.

W języku pisarka najczęściej sięga do rejestrów niskich, analogicznie świat przedstawiony opisywany jest w znakomitej mierze przez percepcję zmysłów niskich, czyli węchu, smaku i dotyku. W przypadku Fah reakcją na wszechobecne bród i smród jest nieustanne smarowanie rąk żelem antybakteryjnym, ale ostatecznie przebudzi się ona, nieprzytomna z powodu wypitego alkoholu i cała w wymiocinach, na podłodze windy. Groteska mści się na tych, którzy próbują przed nią uciec, pochłania w równej mierze niechlujnych hipsterów o przetłuszczonych włosach, w ciuchach z lumpeksu, jak i aspirujące do klasy średniej, kompulsywnie dbające o zdrowie i czystość pracownice biurowe. Nowoczesna cywilizacja nie niesie nawet cienia ratunku przed wdzierającą się, rozsadzającą struktury świadomości nieczystością. Dominacja dołu materialno-cielesnego unieważnia stratyfikacje społeczne, czyni bezcelowymi walki o status i prestiż, przekreśla porządki estetyczne i ideologiczne. Poszukiwanie sensu istnienia przez Jo w dalekowschodniej duchowości przegrywa, gdy tylko na horyzoncie pojawia się ociekający tłuszczem kebab.

Bachtinowski dół materialno-cielesny zdaje się w nowej książce autorki „Wojny polsko-ruskiej…” jedyną przestrzenią, w której zachodzi możliwość kontaktu międzyludzkiego, jednak nie na zasadzie interakcji symbolicznej, lecz w przygodnym stykaniu się ciał o nieznanych imionach. Ciała zbijają się ze sobą, podobnie jak śmiecie, które je otaczają, którymi są obwieszone, które pochłaniają. Masłowska tworzy metafizykę tej materialno-cielesnej magmy, co szczególnie wyraźnie widać we fragmencie, w którym narratorka opisuje doświadczenia podróży zatłoczonym metrem:

„Drzwi zamykają się, zasklepia się wokół mnie niekontrolowana fizjologiczna bryła. W biały dzień, w kraju wysoko rozwiniętym, przylegam całą powierzchnią ciała do ciał innych ludzi. Słyszę bicie ich serc, szum mózgów, szmer krwiobiegów, czuję wilgoć oczu i turgor jam brzusznych ogarniętych procesami digestywnymi; monotonny ambient życia, którego jestem częścią. Wszędzie uszy, zanieczyszczone pory, plamy wątrobowe, turbany, perfumy, zęby, oddechy, flory bakteryjne, otwarte rany, włosy dzieci, plastry na odciskach, wąsy, z którymi jednam się, zespalam, skłębiam, zlepiam. Wysycenie wagonu ciałami zdaje się tak wysokie, jakby błony dzielące poszczególne jednostki mogły zwyczajnie pęknąć i pozwolić zbić się nam w jedną wielką bezgraniczną masę”.

To ostatnie oczywiście następuje: gdy zespolona ludzka masa wylewa się z wagonu, jest już nierozdzielna, a jednostkowe świadomości na próżno próbują odzyskać potwierdzenie swojej korporalnej integralności. Narratorka nagle zaczyna myśleć nie swoimi myślami, czuć nie swoimi uczuciami, nikt już nie orientuje się, do kogo należą poszczególne ręce, nogi, głowy i inne części ciała. Indywidualna tożsamość, „ukochana kolekcja bzdur, tak skwapliwie poskładana ze wspomnień, myśli, śmieci, gustów, obsesji, przykrości zostaje wchłonięta, zassana, rozproszona”.

Groteskowy świat „Kochanie, zabiłam nasze koty” daleki jest od psychologicznej czy socjologicznej wnikliwości; krytyka konsumpcjonizmu i władzy wielkich korporacji pozostaje na poziomie ogólnikowym i potocznym. Masłowska dotyka wielu charakterystycznych dla obecnych czasów zjawisk, ale porusza się po ich powierzchni, zadowalając się wykpieniem ich zewnętrznych przejawów. Brak realizmu w powieści znajduje jednak uzasadnienie jako odbicie braku realizmu w realności współczesnego świata. Autorka nie próbuje odkrywać sekretnych przyczyn rozmaitych epifenomenów, nie dociera do ukrytych warstw kultury, nie szuka strukturalnych powiązań i uwarunkowań; przeciwnie, ślizga się po tafli, rejestrując i zbierając pojawiające się na niej fosforyzujące wykwity. Zamiast abstrakcyjnymi systemami interesuje się konkretnymi żywiołami: słowa, ciała, materii. Ich literacki kolaż jest komiczny, lecz – gdy przyjrzeć się mu uważniej – przerażający i smutny. Brak głębi wynika w nim z braku głębi w rzeczywistości nieustannego odgrywania ról, gigantycznych rozmiarów konsumpcji i niemożności wzajemnego zrozumienia.

Książka:

Dorota Masłowska, „Kochanie, zabiłam nasze koty”, Noir sur Blanc, Warszawa 2012.

* Xawery Stańczyk, publicysta, krytyk. Absolwent Instytutu Kultury Polskiej UW i Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW, studiował też w Instytucie Sztuk Audiowizualnych UJ. Przygotowuje doktorat na temat polskiej kultury alternatywnej w latach 80. 

„Kultura Liberalna” nr 199 (44/2012) z 30 października 2012 r.