Przez 18 lat pracowałeś jako fotoreporter wojenny. Czy kiedykolwiek opuściłeś przygotowany do zdjęcia aparat, bo stwierdziłeś, że to, co mógłbyś pokazać innym, byłoby zbyt brutalne, przekraczałoby tabu czy po prostu naruszało czyjąś prywatność?

Nie. Moim zadaniem jest robić zdjęcia. Ludzie często nie rozumieją, na czym polega praca fotoreportera i w jakich warunkach pracujemy. Peter Andrus opowiedział mi wczoraj na kolacji o dyskusji, jaką moja książka wywołała w warszawskiej kawiarni reporterów. Byłaś tam może?

Jeżeli chodzi ci o to kontrowersyjne spotkanie Wojciecha Tochmana z Wojciechem Jagielskim we Wrzeniu Świata – to tak.

O, świetnie się składa. Bo prowadzący to spotkanie podobno zarzucał nam, fotoreporterom wojennym, że nie przejmujmy się losami ludzi, których fotografujemy, że dla nas są i pozostają anonimowi. Ale gdy robisz zdjęcie ciała człowieka, który właśnie zginął w strzelaninie, a dookoła latają kule, jakim cudem i przede wszystkim kogo masz pytać o to, jak on się nazywał? Mówienie o fotoreporterach, że to hieny czy paparazzi śmierci, jest ogromnie niesprawiedliwe. Niektórzy mogą nimi być, ale takie uogólnienie jest nieuprawnione.

Nie zgadzam się z zarzutami, które stawiał wam Tochman, ale z drugiej strony pewne mechanizmy działania fotoreporterów wojennych i paparazzi są bardzo podobne.

Wszystko zależy od motywacji. Bo po co paparazzi robią zdjęcia? To proste – dla kasy i taniej sensacji. Nie dokumentują niczego ważnego, nie opowiadają historii, które mogą coś zmienić. W wypadku fotoreporterów wojennych jest wiele powodów, które pchają ludzi z aparatami w ręku w serce konfliktów. Na jednym krańcu są ci, którzy kierują się dokładnie takimi samymi pobudkami jak paparazzi, a na drugim ludzie, którzy naprawdę wierzą, że dokumentowanie wojen czy konfliktów jest potrzebne, bo może mieć wpływ na podejmowane przez innych decyzje. Nie będę zaprzeczał, że jest jakieś wspólne pole, ale większość fotoreporterów to po prostu znacznie uczciwsi ludzie.

Gdy w latach 90. zaczynałeś pracę fotoreportera, możliwości techniczne były zupełnie inne.

Wtedy założenie było takie, że dostarczamy dwa zdjęcia dziennie. Głównie z powodu ograniczeń – sposobu przesyłania zdjęć, powierzchni w gazecie. Oczywiście robiło się ich dużo więcej, ale żeby do jakiegoś tekstu redakcja dołączyła cztery, pięć zdjęć, to już naprawdę musiała być niezwykła historia i niesamowite zdjęcia.

Dziś dziennikarz może przesłać dziesiątki zdjęć na jeden temat po prostu dlatego, że pozwala na to technologia. Każdy może wysłać zdjęcie z komórki. I to prawda, że w tym gąszczu łatwo gubią się naprawdę dobre i ważne zdjęcia.

Zdjęcia obywatelskich fotoreporterów czy dziennikarzy jako pierwsze lądują na Twitterze, filmiki błyskawicznie umieszczane są na YouTube. Fotoreporterzy muszą się z nimi ścigać, mają mocną konkurencję.

Najgorsze jest to, że często są to zdjęcia z niezweryfikowanych źródeł, od ludzi, dla których integralność fotografii nie ma żadnego znaczenia. Nawet najbardziej skorumpowany fotoreporter nie pozwoli sobie na oszustwo, nie zaryzykuje, że ktoś go przyłapie, jak coś ustawia czy zmienia obraz. Od jego wiarygodności zależy jego praca, wie, że przy próbie oszustwa błyskawicznie wykopaliby go z pracy. Więc bez względu na poglądy czy sympatie ograniczają ich bardzo określone zasady.

Ale gdy dowolny człowiek idący ulicą zrobi teraz zdjęcie wypadku, to jakiś portal zaraz to wrzuci do sieci, nie zastanawiając się nawet, kto to jest, z jakich pobudek działa. Jeżeli powie: „stało się tak a tak”, to taka informacja idzie w świat. Chyba że było więcej świadków. Media publikując zdjęcia, zupełnie nie przejmują się tym, skąd one pochodzą. Tak było w czasie Wiosny Arabskiej czy zamieszek w Syrii – większość źródeł to byli albo cywile, albo wręcz żołnierze czy partyzanci. Tak było ze zdjęciem śmierci Kaddafiego. Tylko partyzanci byli tam na miejscu i w dodatku mieli sprzęt, którym robili i przesyłali zdjęcia.

To samo dotyczy dziennikarzy. Coraz mniej czasu jest na to, żeby przestrzegać najprostszych zasad: że musisz mieć przynajmniej dwa źródła potwierdzające informację, zanim będziesz mógł ją opublikować, że wszystko należy weryfikować, zwłaszcza gdy masz kogoś na miejscu, kto mówi, że wie, jak jest. To widać szczególnie w telewizji: materiały podpisywane są unverified footage. A przecież wpuszczając je na antenę, potwierdza się wiarygodność faktów, o których mają zaświadczać. Takie podpisy to tylko sposób zabezpieczania się.

Ale za to akurat odpowiedzialni są wydawcy – i w telewizji, i w internecie.

Najczęściej jest tak, że te materiały – zdjęcia albo nagrania – i tak funkcjonują już w domenie publicznej, na Twitterze czy YouTube. Jednak zdjęcia nie są jeszcze tak wielkim problemem. Oczywiście można je fałszować, ale to wymaga pewnych umiejętności, poza tym łatwo dostrzec w nich jakiś błąd. Ale już dziennikarze, którzy opierają się na opowieściach żołnierzy czy na historiach zasłyszanych od dziennikarzy obywatelskich będących cywilami… O ile łatwiej jest tu przemycić nieprawdziwe informacje. Jak łatwo nimi manipulować, po prostu wycinając pewne fragmenty. Kto jest odpowiedzialny za tę wiarygodność? Tym ważniejszym zadaniem wydawców i edytorów jest wybieranie wartościowych i wiarygodnych zdjęć, żeby utrzymać autorytet, żeby móc zawsze zapewnić czytelników, że to, co otrzymują, pochodzi z najlepszych źródeł i jest najlepszej jakości.

Gwarantem takiej jakości było Bractwo Bang Bang. Wojciech Jagielski, który pracował w latach 90. w RPA, tak jak wy relacjonując upadek apartheidu, opowiada, że wszyscy dziennikarze wam zazdrościli. „Ken Oosterbroek, Kevin Carter, Greg Marinovich i João Silva znali wszystkich i wszystko wiedzieli. Wiadomo było, że jeżeli coś się wydarzy, oni dowiedzą się pierwsi i zawsze będą we właściwym miejscu o właściwiej porze” – pisał we wstępie do polskiego wydania „Bractwa”.

No, to troszkę przesada. Jest takie bardzo stare powiedzenie: The harder you try, the luckier you get – im bardziej się starasz, tym częściej los się do ciebie uśmiecha. Prawda jest taka, że niemal bez przerwy jeździliśmy po przedmieściach i byliśmy świadkami dziesiątek strzelanin. Niektórzy dziennikarze oskarżali mnie, że miałem swoich szpiegów w hotelach pracowniczych, w których dochodziło do zamieszek. Bardzo chciałbym mieć wtedy takich informatorów. Mógłbym wstawać sobie o 9.00 i jechać od razu we wskazane miejsce. Tymczasem my po prostu ciągle tam byliśmy. Wstawaliśmy długo przed świtem, bo w ciągu dnia znikały ślady nocnych zamieszek i napadów. Czasem po samych przedmieściach potrafiliśmy przejeździć ze 200 kilometrów, przyglądając się, szukając śladów, próbując wydedukować, gdzie coś zacznie się dziać.

W takich momentach, szczególnie gdy jesteś świadkiem jakiejś ogromnej brutalności, co robisz, żeby skupić się na świetle czy kompozycji fotografii? Często gdy patrzy się na zdjęcia najbardziej szokujących wydarzeń, pojawia się pytanie o świadome estetyzowanie cierpienia przez fotoreporterów.

To kwestia rzemiosła, pamięć mięśniowa. Wychwycenie najlepszego ustawienia to też kwestia instynktu. Oczywiście na ostateczny wynik ma wpływ mnóstwo kwestii technicznych: światło, rodzaj obiektywu, kąt itp. Patrzysz przez obiektyw i wiesz, że za chwilę może się zacząć strzelanina, wiesz, że będzie chwila, w której obraz będzie kompletny, odda całość wydarzenia – i wtedy musisz robić zdjęcia.

Nawet siedząc tutaj z tobą, przez cały czas „patrzę zdjęciami”. Wyglądam przez okno i widzę obrazy, setki obrazów, które chciałbym uchwycić. To jest odruchowe. Tak mają chyba wszyscy fotografowie. Niektórzy naprawdę próbują uchwycić wszystko. Kiedy zmarł Robert Frank, fotograf miast, w jego mieszkaniu znaleziono setki wypstrykanych rolek, tysiące negatywów, których nawet nie obejrzał.

Ale to oznacza też ogromne zdystansowanie się wobec sytuacji.

Dla niektórych na pewno tak.

Zapytam inaczej. Na przykładzie tego głośnego zdjęcia nagrodzonego Pulitzerem, które stało się symbolem głodu w Somalii: skulone wychudzone dziecko, a za nim sęp. Nawet dziennikarze w redakcji „Timesa”, który je opublikował, dziwili się, że gdy Kevin Carter już zrobił zdjęcie, to nie podszedł do tej wygłodzonej dziewczynki i nie przeniósł jej do punktu z żywnością.

To było dosłownie kilkanaście metrów od punktu, nie miało sensu, żeby jej pomagał albo tam zanosił. Na zdjęciu nie widać tego i chyba dlatego pojawiło się tak wiele kontrowersji. Nie było też zagrożenia, że sęp rzuci się na dziecko, wiec nie musiał go przeganiać. Zgadzam się, że najbardziej naturalnym, ludzkim odruchem byłoby przeniesienie tego dziecka, nawet kilkaset kroków dalej. Czemu tego nie zrobił – nie wiem.

To pytania, które często powracają w kontekście nagradzanych zdjęć: czy reporter nie powinien pomóc tym, których fotografuje?

Rozumiem tę wątpliwość. Nie jesteśmy robotami ani częścią aparatu. Bycie fotoreporterem to praca, którą się wykonuje, to maska, którą się nakłada. Tylko czy ona sprawia, że zupełnie się odrzuca ludzkie uczucia? Moim zdaniem nie – ja bym tak nie potrafił. W wielu sytuacjach działałem, a nie byłem tylko świadkiem.

Oczywiście, są sytuacje, w których się wycofuję – nie będę się pchał z aparatem, jeżeli wiem, że mnie za to zabiją. To zwykła głupota. Takie zdjęcie też by nikomu nie pomogło. Jednak trzeba przyznać, że wielokrotnie igraliśmy z losem, narażaliśmy życie, żeby zrobić zdjęcie albo też stając w czyjejś obronie.

Za taką pracę płaci się bardzo wysoką cenę. Członkowie Bractwa Bang Bang mieli momenty słabości, walczyli z depresją, z nałogami. Kevin Carter popełnił samobójstwo w wieku 33 lat.

To, jaki wpływ ta praca ma na ciebie, to kwestia twojej wytrzymałości psychicznej. Ja też miałem trudne chwile, ale nigdy nie zbliżyłem się do tej naprawdę niebezpiecznej granicy. Wiesz, mam przyjaciela, dziennikarza telewizyjnego, który był w Ruandzie w czasie ludobójstwa. Był świetny i wydawało się, że jest w stanie radzić sobie z tym, czego tam był świadkiem. Miał rodzinę i dzieci. Którejś nocy obudził się i w nogach swojego łóżka zobaczył grupę zabitych Ruandyjczyków. Spędził dwa lata w szpitalu psychiatrycznym. Wielu dziennikarzy wojennych potrzebowało pomocy psychiatrów. Łatwo nie dostrzec tej granicy, gdy jesteś jej blisko. A im dłużej tak pracujesz, tym groźniejsza ta praca się dla ciebie staje. Albo w którymś momencie zaczyna cię to przygniatać, albo tracisz zupełnie swoje ludzkie odruchy.

Dlatego przestałeś wykonywać tę pracę?

Po pierwsze czterokrotnie byłem ciężko ranny. Żadne z tych obrażeń nie było na tyle poważne, żeby mnie powstrzymać. Nie będę ukrywał, że ta praca dawała mi ogromną satysfakcję. Jednak w którymś momencie zdałem sobie sprawę, że to wcale nie jest dla mnie dobre, że nie temu chcę poświęcić życie. Nie chciałam już żyć pod taką presją. Na szczęście nigdy nie zbliżyłem się do tej cienkiej granicy, ale mam jej świadomość, dlatego stwierdziłem, że muszę przerwać tę pracę. Ciekawe, że nigdy nie śni mi się to, co widziałem. Może to moje szczęście? Być może te obrazy zaczną jeszcze do mnie wracać, ale nie sądzę. Choć jasne jest, że muszę je gdzieś tam ciągle w sobie nosić. Muszę ci powiedzieć, że napisanie tej książki i cała podróż promocyjna jest dużo trudniejsza, niż się spodziewałem. Ciągłe wracanie do tych chwil, opowiadanie o tym ludziom jest potwornie przygnębiające.

Mimo przemocy, jakiej fotoreporter jest świadkiem, ta praca musi też dawać pewien rodzaj frajdy.

To ogromny przywilej być fotoreporterem. Jesteś świadkiem rzeczy, których w innym wypadku nie mógłbyś zobaczyć. Nie ma co się czarować: na wojnie są lepsze i gorsze dni. To nie tak, że wszystko definiuje cierpienie. Auschwitz to było czyste cierpienie. Na normalnej wojnie ludzie też dobrze się bawią.

* Agnieszka Wądołowska, dziennikarka portalu Gazeta.pl, stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.

„Kultura Liberalna” nr 199 (44/2012) z 30 października 2012 r.