Wojciech Kacperski
Grodzone śródmieścia, czyli o niewyniesionej lekcji z osiedli grodzonych
Zjawisko „zamkniętych osiedli” od pewnego czasu nie jest już tematem szeroko komentowanym. Można powiedzieć, że po okresie, gdy te „współczesne, dobrowolnie wybierane getta bogactwa” zostały zbadane i opisane przez socjologów oraz psychologów środowiskowych, potem zaś szeroko je skrytykowano w publicznej debacie jako przestrzenie nieprzyjazne, kawałkujące tkankę miejską oraz symbole podziałów społecznych, zainteresowanie nimi zanikło. Problem wprawdzie nie zniknął, bo jak dotąd jeszcze nikt nie wpadł na to, aby rozbroić te osiedla z kamer oraz rozmontować okalające je grodzenia. Wszyscy jednak jak gdyby przestali zauważać ich istnienie. W tym czasie jednak kraty i ogrodzenia nie przestały kolonizować dalej przestrzeni miejskich. Niektóre stare warszawskie osiedla zaczęły grodzić swoje tereny, aby w ten sposób podwyższyć ceny mieszkań. Na tym jednak nie koniec.
Dotychczas grodzenia osiedli były kojarzone raczej z zabudową peryferyjną. Dotyczyły one przede wszystkim osiedli zakładanych w rozwijających się dzielnicach miast, raczej oddalonych od centrum, bądź na terenach podmiejskich (swoją drogą, zdarzało się czasem, iż wyrastały one gwałtownie, niczym grzyby po deszczu na w terenach zupełnie przypadkowych, jako autarkiczne osiedla, stanowiąc przykład zupełnej urbanistycznej samowolki, gwałcąc tym samym przyszły rozwój miasta w tym obszarze). Teraz jednak zaczęły być zauważane na terenach śródmiejskich.
Grodzenia w centrum miasta przyjmują bardzo różne formy – od klasycznego wydzielenia terenu, który należy do danej wspólnoty mieszkaniowej bądź spółdzielni, po zamknięcia bram lub przesmyków między budynkami. W pierwszym przypadku praktyki te wydają się być zupełnie kuriozalne, ponieważ bloki decydujące się na postawienie ogrodzenia bywają często jedynymi, które sobie takie ogrodzenie sprawiają. Interesujące wydaje się w takim wypadku pytanie, czy grodzenie w takiej sytuacji zniechęca, czy może paradoksalnie zachęca potencjalnych złodziei. Z kolei w drugim przypadku praktyki te zwyczajnie utrudniają życie nam, pozostałym mieszkańcom, ponieważ znikają dawne sekretne przejścia, którymi skracaliśmy drogę przemieszczając się po mieście, albo które pozwalały na chwilę wyrwać się z tłumu ulicznego. Wątpliwe wydaje się w takim wypadku stwierdzenie, że dzięki takim grodzeniom ochrania się daną przestrzeń przed osobami, które miałyby ją zanieczyścić. Do furtek i płotów tych dojść można z innej strony, choćby naokoło, zawsze bowiem znajdzie się jaką otwarta brama, którą będzie można wejść. Ale przejście pozostanie zamknięte, bo tak chciała spółdzielnia lub wspólnota.
Grodzenia w śródmieściu Warszawy są wynikiem powojennej odbudowy stolicy, wskutek której ocalałe zabudowania zostały zaanektowane przez nową zabudowę oraz urbanistykę miasta, jednak nie jest to jedyny powód. Kluczowe wydaje się tu niewłaściwe rozumienie własności oraz wizja miasta, w jakim chcielibyśmy żyć. Śródmieście jest o tyle szczególnym obszarem, ponieważ należy ono w pewnym sensie do wszystkich mieszkańców miasta (to stwierdzenie pamiętamy zapewne z odbywającej się co roku w okresie wakacyjnym debaty na temat ciszy nocnej). Nie zaprowadzimy w nim porządku poprzez systematyczne grodzenie jego przestrzeni – wiadomo, że wszyscy chcą mieć poczucie bezpieczeństwa w miejscu, w którym mieszkają, czy jednak chcielibyśmy, żeby każdy grodził swoją przestrzeń? Miasto jest naszą własnością, ale nie oznacza to wcale, że możemy z nim robić wszystko, co nam się podoba. Grodzenia to zresztą moda, która zaczyna ustawać – na Zachodzie trend ten zanikł niemal zupełnie już kilka lat temu, a i u nas powoli nadchodzą zmiany. Deweloperzy zaczynają eksperymentować z nowymi rozwiązaniami, mającymi zapewnić klientom poczucie bezpieczeństwa, a które niekoniecznie będą oznaczać ogrodzenie osiedla (jak w przypadku powstającego na Zaciszu osiedla „Wilno” – deweloper zrezygnował z grodzeń, planuje wprowadzić do przestrzeni usługi). Powstałe już osiedla zamknięte też zaczynają zmieniać swój status w społecznym postrzeganiu – z obszarów dobrobytu zaczynają być kojarzone z prowincjonalizmem.
Na koniec przytoczę anegdotę – znajomy opowiadał mi o imprezie z ostatniego weekendu, w trakcie której padł prąd. Ponieważ okoliczności nie sprzyjały naprawianiu usterki, a pomoc z zewnątrz nie nadeszła, goście zaczęli opuszczać mieszkanie. Ponieważ wydarzenie rozgrywało się na grodzonym osiedlu, nie było możliwości otworzyć żadnej furtki, dlatego goście musieli po nocy wdrapywać się na ogrodzenia, żeby wydostać się na wolność. Obyśmy się nie zapędzili za daleko w naszej chęci grodzenia. Teraz, gdy kraty weszły do śródmieścia, powinniśmy nad tym się naprawdę zastanowić, ponieważ któregoś dnia możliwe, że obudzimy się w zamkniętym mieście. Lekcja z grodzonych osiedli jest do odrobienia właśnie w tej chwili.
* Wojciech Kacperski, student filozofii i socjologii UW. Miejski przewodnik po Warszawie. Stale współpracuje z „Kulturą Liberalną”.
„Kultura Liberalna” nr 201 (46/2012) z 13 listopada 2012 r.